piątek, 31 grudnia 2010

Droga do As-Sawira

To będzie drugi sylwester, który spędzimy w temperaturze powyżej zera (nie licząc pewnego wyjazdu w góry, kiedy dużo czasu spędziliśmy w saunie). Po dłuższej dyskusji zdecydowaliśmy się nie jechać do Agadiru, które to miasto gdyby znajdowało się w hiszpańskojęzycznym kraju nosiłoby nazwę Los Geriatros, a to z uwagi na wysoką zawartość turystycznej ludności przyjezdnej w wieku zawyżającym średnią marokańską. Nasz wybór padł na As-Sawira – miasto położone trochę bardziej na północ, ale jeszcze bardziej urocze bo mniejsze, mniej zapchane turystami i co najważniejsze – nad oceanem. 

To gwarantuje możliwość podłączenia się kulinarnie do strumienia świeżych krewetek oraz innego rodzaju morskich żyjątek, położenie się na plaży i wysmażenie swoich rubasznych kształtów oraz wyciszenie w rytmie szumu wody uderzającej o brzeg. Poranek nas nie zaskoczył i ukazał pełnię buzi w postaci ogrzewczo działającego słońca, temperatury w granicach 25 stopni i żadnej chmurki na niebie. Jeżeli rok ma być tak dobry jak jego pierwszy dzień (mając nadzieję, że 1. stycznia będzie tak samo śliczny jak 31. grudnia) to zapowiada się przepiękny, słoneczny, pozytywny rok. Wychodząc z hotelu widzieliśmy budzące się miasto, jak nałogowiec, który powraca z letargu po ciężkiej nocy i wie, że wieczorem znów uderzy w gaz, medina Marrakeszu otwierała oczy po wczorajszym wieczornym targu, po którym nie pozostał nawet mały ślad. Medina jednak wiedziała, że mimo bolącej głowy około godziny 17:00 znów zaaplikuje sobie zastrzyk z tłumu ludności, która przepłynie żyłami miasta i zatrzyma się na placu Djemaa el-Fna żeby popatrzeć na zaklinaczy węży, farbowanych berberysów i panie malujące henną na rękach. Taki codzienny rytuał, który z nieskończoną cyklicznością trwa i trwał będzie. Ranek jednak był jeszcze spokojny, powolny, stragany zniknęły a małe knajpki zaczęły serwować śniadania.
Taksówka zabrała nas na stację autobusową, za 30 Dh, co jednak musiało być ówcześnie wynegocjowane z 60, bo mimo zapuszczenia się higienicznego, cały czas wyglądaliśmy jak turyści, a wiadomo, że za bycie turystą płaci się frycowe. Pewnie i tak przepłaciliśmy, ale w pewnym momencie człowiek traci siłę do kłócenia się o cenę i chyba głównie na tym zarabiają ci, którzy świadczą wszelakie usługi w Maroko. Z resztą zasada ta obowiązuje także w innych krajach.
Autobus miał wyruszyć o 11:00, ale Marokańczycy wychodzą z założenia, że czas to pieniądz. Z tym, że należy ją rozumieć w następujący sposób – jak trochę poczekamy, to przyjdzie więcej ludzi i zarobimy więcej na jednym kursie. Dlatego po zajęciu miejsc w autokarze o godzinie 10:45 musieliśmy posiedzieć jeszcze godzinę, aż pojazd wypełnił się na tyle, że opłacało się odpalić silnik. Ich wrodzona i nieuświadomiona znajomość współczynnika ROI świadczy o uniwersalności i praktyczności tego terminu. Drobna różnica jest taka, że ludzie zachodu płacą dziesiątki tysięcy euro, żeby się tego nauczyć na MBA w Bostonie, a Marokańczycy zwyczajnie to wiedzą. Z życia. 
Każdy autobus ma swojego naganiacza. Z tym, że ci ludzie nie mają nic wspólnego z przyjemnymi Robertami Makłowiczami z targu. Żaden z nich nie krzyczy – Robert Kubica! – nie zaprasza gładko do pięknego autobusu. Już przy taksówce, zanim jeszcze się człowiek wtarabani z małego fiata palio woła – where you go? – i patrzy wzrokiem, który nie cierpi zwłoki. Albo zwłok, bo pewnie wieczorami pracuje jako płatny morderca.
- As-Sawira – odpowiadasz łapiąc swój plecak, który właśnie wypadł z bagażnika taksówki.
- We go. Now. Bus wait. – Odpowiada twój przewodnik na 5 minut i idzie w stronę terminalu autobusowego – go, go, bus go in five minutes.
Naciągacz wie, że się spieszysz, że nie wiesz gdzie jesteś i że jeszcze przez 10 minut będziesz zdezorientowany, bezwładny i gładko poddasz się jego zabiegom.
- 60 dirham ticket. Bus wait for you, I have tickets, original. – mówi i pokazuje pliczek kartoników, które owszem wyglądają jak bilety (kiedyś na bazarze w Bangkoku mogłem okazyjnie kupić legitymację CIA – też wyglądała na oryginalną). Jeżeli poddasz się temu wariactwu, zapłacisz 60 dirhamów zamiast 45. Dlatego należy spokojnie podziękować, udać nawet że nie rozumie się tego co do Ciebie mówi ów szakal wcielony i spokojnie podejść do kasy, zapytać się kogoś, kto wygląda na urzędnika gdzie można nabyć bilety do danego miasta i kupić po cenie takiej, jaka jest napisana w cenniku, jeżeli takowy istnieje.
W ten sposób staliśmy się posiadaczami przepustek do As-Sawiry, po 45 Dh na głowę, co i tak okazało się ceną nie finalną, bo do autobusu dosiadł się Arab, który twierdził, że musimy jeszcze zapłacić po 10Dh za osobę za bagaże, które kilka minut wcześniej umieścił w luku bagażowym. Był na tyle natrętny i wręcz miejscami agresywny, że zdecydowaliśmy się dać mu te 30 Dh, żeby nie okazało się, że my na miejsce dojedziemy, a nasze bagaże nie.

czwartek, 30 grudnia 2010

Marrakesz

Marrakesz jest rajem dla lubiących chodzić i oglądać nieprzemierzone ilości stoisk ze wszystkim, co można sprzedać. Od butów, poprzez torebki, słodycze, motorowery, na żywych kurach czy indorach kończąc. Spacerującemu wydaje się, że korytarze ze straganami ciągną się nieskończenie, że rzeczywistość zakrzywia się w magicznych oparach mirry a droga wiedzie prosto i niby właściwie zaraz powinno się wyjść z suków, ale kiedy po raz piąty czy szósty przechodzi się obok znajomo wyglądającego pana w czapce z pomponem wypada się poddać i przestać szukać drogi wyjściowej. Kiedy nadejdzie odpowiedni moment droga sama Cię znajdzie i wypuści na zewnątrz. Wnętrzności suków są jak układ pokarmowy żywego stworzenia – jeżeli będziesz zbyt szybko się posuwał do przodu to możesz dostać się do części odwłokowej i zostać wydalonym. Innymi słowy znaleźć się w dupie. A jeżeli poddasz się tłumowi, popłyniesz powolnym ruchem robaczkowym masy przepychającej się przez kilometrowej długości jelita mediny, po pewnym czasie poczujesz się częścią tego zjawiska, zostaniesz przetrawiony i wchłonięty do krwioobiegu jako cząstka budulcowa magicznego tworu. A wtedy alejki otworzą się i wypuszczą cię na zewnątrz, żebyś jeszcze raz mógł zostać połknięty, a cały proces miał możliwość rozpocząć się od nowa.
Słońce pomaga spacerom. Świeci delikatnie i nie nachalnie, dla przybyszów ze wschodniej Europy w czasie poświątecznym jest wystarczająco mocne i niebywałe, ale nie za gorące. Tak w sam raz na cały dzień poza domem, kiedy droga prowadzi, okulary chronią przed mrużeniem oczu, nie trzeba nakładać filtra przeciwsłonecznego o wysokim faktorze, a ciemny t-shirt ściąga na tyle promieni słonecznych, że przyjemne ciepło na plecach wnika w głąb powodując szybsze wytwarzanie witaminy e, czy a. Któż to pamięta. Podnosi się też chyba poziom endorfin, bo banan z ust nie chce zejść mimo bolących delikatnie stóp.   
Katar minął na tyle, że wreszcie czuć zapachy, choć jeszcze nie w pełnej gamie. Gdyby chcieć narysować olfaktyczną mapę mediny Marrakeszu, a największe stężenie zapachów kojarzących się z arabska zaznaczać na czerwono, byłaby to jedna wielka plama czerwieni o różnych odcieniach. Marokańczycy wiedzą jak jeść i potwierdza się stara prawda, że najsmaczniejsze jest to, co najprostsze. Poznajcie więc  Państwo Tajin - potrawę gotowaną w glinianym garnku przypominającym kształtem indiański wigwam, składającym się z dwóch części – podstawy, która jest przy okazji talerzem oraz przykrywki, która powoduje iż potrawy robione w nim duszą się szybciej.
- Tajin (nazwy używa się do wszystkiego, co robione jest w tym naczyniu, czasem tak nazywa się samo naczynie) to właściwie 4 zioła. Kmin rzymski (zwany kuminem), suszony imbir, słodka papryka i szafran- powiedział szykownie ubrany Marokańczyk, kiedy zatrzymaliśmy się przed jednym ze straganów, jeszcze nie strawieni i jeszcze naiwnie poszukujący drogi wyjścia z suków – powąchaj tego, to starty kmin. To zupełnie co innego niż kminek – skonstatował i podniósł do mojego nosa szczyptę zioła, które roztarł uprzednio w palcach.
- Do Tajin możesz użyć czego chcesz, mięsa kurczaka, mięsa wołowego, ziemniaków, kuskus, warzyw, takich jak marchew, rzepa i ciecierzyca. Dusisz warzywa w sosie z mięsem i ziołami. Stawiasz Tajin na ogień i czekasz godzinę, albo półtorej. Potem możesz jeść. Proste co? – uśmiechnął się dumny, że doskonale przekazał przepis na swoje narodowe danie. To tak jakby moja babcia tłumaczyła mieszkańcowi Johannesburga jak się robi pierogi – nota bene w jej wykonaniu absolutny rarytas – a tamten zapisywałby wszystko krok po kroku i obiecał, że jak tylko wróci do swojego czarnego domu do zagniecie ciasta na ruskie.  Marokańczyk zadowolony z wykonanej misji kulturowej spojrzał na mnie, a następnie powiedział, że oprócz ziół ma także viagrę. Nie skorzystałem z propozycji. 
Izobary stworzonej mapy miały by swoje najwyższe wartości w samym sercu rynku po godzinie 17:00, gdzie jak już nadmieniłem, rozstawiają się setki straganów z jedzeniem. Kuskus, kebab, krewetki smażone, grillowane i gotowane, ślimaki w skorupkach, oberżyna i inne kabaczkopochodne, kiełbasa biała, choć wygląda na różową i tylko wieprzowiny brak. Ale Mohammed zdaje się uważał, że prosię jest brudne, dlatego do dziś cała muzułmańska gawiedź nie zna smaku schabowego z ziemniaczkami. 





Nie zmienia to faktu, iż główny plac mediny jest przepełniony różnorodnością smakowo-zapachową i gdyby tak chcieć wszędzie usiąść i choć trochę spróbować na każdym stanowisku, to po piątym pewnie trzeba by poprosić o zmieszanie wszystkiego w kubełku i uzupełnienie miętowym opłatkiem. A potem nastąpiłyby fantazyjne, kalejdoskopowe refluksje. Dlatego pewnie na dowolnym rogu można napić się słynnej marokańskiej herbaty. Ona łagodzi, nie tylko obyczaje. 
- Sans sucre s’il vous plais – to magiczne zdanie powoduje, iż radosny kucharz-Marokańczyk nie wsadza do herbaty wielkiej kostki cukru, przez którą można spokojnie osadzisz łyżeczkę na sztywno w przygotowanym z wielką estymą ulepku.
Postaci uwijające się w tym ludzkim ulu jak pracowite owady dzielą się na trzy grupy. Front Office i back Office, to tak jak w restauracji kucharz i kelner, ale tu obowiązuje jeszcze jeden szereg, którego rola nie jest wcale mniejsza niż dwóch pozostałych. To naganiacze. Ale nie tacy, którzy zaciągają do stołu siłą, łapiąc za rękę ( choć tacy też są, ale oni nie są godni nosić miano fachowca) tylko tacy, którzy z daleka potrafią rozpoznać nację nadciągającego osobnika, mają umiejętność nawiązania podstawowej konwersacji w 10 językach (nie tylko ang, niem, hiszp i fran, ale polski, rosyjski, węgierski etc) ładnie wyglądają, uśmiechają się, budzą zaufanie i co najważniejsze potrafią efektywnie nawiązać kontakt z potencjalnym klientem. Kucharz może być brzydki, gruby, mieć krzywe zęby i nawet hemoroidy – przecież i tak nie ma to znaczenia, nawet jak się go zobaczy (z którejkolwiek strony). W końcu już siedzimy i już zamówiliśmy potrawy. Kelner może nie mówić po angielsku, bo przecież pokażemy mu palcem co chcemy, albo poprosimy o pomoc przystojniaka, który nas zaciągnął do stołu. Ten człowiek jest jak oficjalna wizytówka knajpy w przewodniku Michelin, jak folder reklamowy wydrukowany na błyszczącym papierze o gramaturze 300 gr/cm2 z lakierem UV w wybranych miejscach, jest jak witryna sklepowa w Harrods’ie, jak recepcja w Ritz’u – jest alfą i romeą, bo od niego zależy frekwencja przy obłożonych ceratą stolikach jego rewiru. Idzie na ilość, ale także na jakość.
·         you don’t want eat now? Ok., Maybe later? Uh? I remember you – I rzeczywiście idąc tą samą alejką za 5 minut lub następnego dnia podchodzi i przypomina, że wczoraj/pięć minut temu obiecaliśmy u niego zjeść.
- jak się masz? Dobrze? Dziś mamy bigos. Robert Makłowicz – to jako zaczepka, a potem po angielsku lub francusku, że nie muszę jeść, ale jakbym był kiedyś głodny, to żebym przyszedł do straganu numer np. 45, bo on będzie pamiętał. A potem, że pozdrawia, że do widzenia i że Robert Makłowicz. Normalnie artyści. Z negocjacyjnego punktu widzenia geniusze. Łamią lody bardzo emocjonalnymi elementami w języku ojczystym, a jak już delikwenta mają, to uśmiechają się aż do pęknięcia żuchw i czekają aż klient zmięknie. Strach się bać. Raz tylko zdarzyło mi się, kiedy, prawdopodobnie młody adept sztuki naganiactwa, może nawet pierwszy raz w tej roli, zadał mi niefortunnie pytanie zamknięte, a moja odpowiedź wykluczyła dalszą konwersację.
- Mister, are you hungry?
- No.
Chwilę postał patrząc na mnie z niewyjaśnionym wyrzutem i odszedł z obwieszoną głową. Smutno.

Jest zima, to musi być zimno.


Oczy otworzyliśmy o 7:00, ale chęć spania, a może bardziej niechęć wstania (gdyż są to rzeczy nierówno znaczne – pierwsze jest zmęczeniem, a drugie czystym lenistwem) spowodowała, że przeciągnęliśmy stan bycia w pozycji horyzontalnej o jeszcze 2 godziny.

Zaparowane szyby świadczyły o tym, że w nocy zrobiło się chłodniej, ale pogoda o poranku nie pozostawiała wątpliwości, że będzie to piękny dzień. Maroko chyba źle wyliczyło nasz przyjazd, bo jeżeli miało nas powitać właśnie takim pięknym, jasnym i słonecznym dniem, to powinno było zrobić to o dobę wcześniej. Zachęceniu otwierającą się perspektywą wymaszerowaliśmy gęsiego z hotelu i udaliśmy się w stronę taksówki.

Chcieliśmy złapać tzw petit taxi ale okazało się, że to nie łatwe około godziny 10:00, więc zmuszeni sytuacją wpakowaliśmy się do grand taxi które różni się od poprzedniego nie tylko tym, że jest duże, ale także tym, ze zabiera dużo więcej osób. I nie jest to przyrost liniowy. W naszej taksówce jechało 7 osób wraz z kierowcą. Ja usadowiłem się z przodu, myśląc, że będę miał luźniej, ale po chwili dosiadł się do mnie na przednie siedzenie przemiły Marokańczyk i z uśmiechem na ustach przywitał się wciskając mnie w podramiennik kierowcy, aby zrobił miejsce na zamykające się właśnie drzwi. Poczułem na udzie dźwignię zmiany biegów i bicie serca przyklejonego do mnie tubylca. Jeżdżenie taxi collectif ma też dobre strony – z musu zawiera się krótkotrwałe znajomości mające na celu uprzyjemnienie podróży w tak sardyńskich warunkach. Dziewczyny z tyłu zagadały do dwóch mężczyzn, którzy mimo rozmiarów dosiedli się na kanapę mercedesa tzw. beczki a ponieważ nie umieli rozmawiać po angielsku, a dziewczyny niezgrabnie czują się w języku Balzaca, jeden z panów, aby przełamać pewną krępację podarował im po malutkiej foremce do wycinania ciasteczek np. z piernika.
Pociąg do Marrakeszu jechał 3 godziny, a temperatura wewnątrz była taka, jakiej oczekują Marokańczycy w normalnych letnich warunkach w klimatyzowanym pociągu, czyli około 25 stopni. Nie zrozumiałą logikę zaakceptowaliśmy zaraz po tym, jak nie udało nam się otworzyć żadnego okna, z resztą fakt ten przyjęty został z radością przez kilka osób ubranych w grubsze sweterki i kurtki skórzane. Niektórzy nawet w szalikach. Co robić. Jest zima, to musi być zimno.    
-Stacja Marrakesz główny, podróżnych prosimy o sprawdzenie, czy w pociągu nie pozostał bagaż podręczny – mógł spokojnie poinformować maszynista kiedy dotarliśmy do stacji docelowej – mógłby, ale popełnił inną formę stylistyczną, której treści nie mogliśmy zrozumieć, gdyż była po arabsku.
Dworzec robi wrażenie, bo jest nowy, nowoczesny i czysty. Wartość zupełnie przez nas nieoczekiwana, ale może w ogóle tak mało wiemy o Maroko, że większość rzeczy, które przewyższają standard, do jakiego przywykliśmy jest dla nas zaskoczeniem. Ta presuponacja świadczy o naszym podświadomym poczuciu wyższości i jest z goła zła. Dlatego, im głębiej się zanurzamy w kraj tym bardziej przekonujemy się, że to myślenie i uogólnianie Afryki jest bardzo krzywdzące. To tak jakby powiedzieć, na przykładzie Niemiec, że w Europie są świetne, darmowe autostrady (a potem pojechać do Strykowa adwójką) albo, że tak jak Włosi, wszyscy Europejczycy jedzą tylko pizzę i pastę. Marrakesz jest oczywiście arabski, jest w nim dużo szumu i zamieszania, ale są elementy, które wyprzedzają nasze wyobrażenia. Tak jak wspomniany dworzec. Szkło i aluminium, marmur na podłogach, wyświetlacze na LED’ach, piękne okienka biletowe i kulturalna obsługa pasażera w punkcie informacyjnym. Gdyby tak wysłać personel Dworca Centralnego w W-wie na miesięczną praktykę, potem tylko zburzyć tę hydrę i postawić coś przyzwoitego i wyrobić się z tym do 2012, było by pięknie i szykownie. A tak to mamy face lifting budynku i wielki napis Wesołych Świąt na froncie. I tyle.

Dotarcie z dworca do Mediny było łatwe – wybraliśmy tym razem autobus linii miejskiej 61. Po 3,5 dirhama na jamochłon nie zniszczyło naszego budżetu, a przez chwilę dało poczucie bycia w nurcie prawdziwego Marrakeszowego dnia powszedniego. Panie patrzyły się na nas z uśmiechem spod swoich czarnych chustek na twarzach, panowie grzecznie przepuszczali w głąb autobusu i mieliśmy wrażenie, że jesteśmy cudzoziemcami, ale jakoś tak dziwnie wśród swoich. Marokańczycy, a zwłaszcza, ci którzy nie chcą na innych zarobić, są niezmiernie mili i uśmiechnięci. I uprzejmi. Dla swoich kobiet, ale także dla osób nieznajomych, którym mogą bezinteresownie pomóc. Dokładnie jak jeden z pasażerów, który powiedział nam gdzie wysiąść, pokazał drogę i życzył wszystkiego dobrego. Poszliśmy więc w stronę Souk, czyli głównego targu w medinie i po kilku próbach znaleźliśmy mały hotelik po 60D za osobę, a następnie wyruszyliśmy na miasto.

Każdy kto był w Marrakeszu wie, że Djemaa el-Fna, na którym rozkłada swoje stragany ponad 250 restauratorów, rozpoczyna swoją działalność po 17:00, kiedy słońce powoli chyli się ku zachodowi, kiedy z daleka góry Atlas kładą swój monumentalny cień na tętniące życiem miasto a wszelakiej maści grajkowie, zaklinacze węży, połykacze ognia, złodzieje i assasyni spod ciemnej gwiazdy schodzą się do centralnej części placu, żeby jeszcze raz przejść przez wieczór w doborowym towarzystwie. Dym unoszący się nad placem tworzy zasłonę, która nie powstydziła by się gęstości słynnej sztucznej rosyjskiej mgły, zapachy przepływają z garnków do nozdrz i wabią chętnych kulinarnych wycieczek. Najczęściej używanym słowem po polsku jest „Cześć”, „ Jak się masz” oraz „Robert Makłowicz”. Skąd Ci biedni Marokańczycy znają Pana Roberta? Nie widziałem, żeby kręcił jakiś program w okolicach, ale skoro tak było, to pozostawił po sobie nie tylko obierki i opakowania po ingrediencjach ale także szeroką rozpoznawalność wśród miejscowej ludności, która chce zaciągnąć Polaka do swojej kuchni.





Targ bulgocze i unosi się w rytm gotowanych potraw. Są to oczywiście i nieodzownie Tajin z wszelakich składników (tą potrawą zajmę się w dalszej części bardziej szczegółowo), zupa rybna albo coś na kształt naszej pomidorowej, tylko dodatkowo do makaronu dorzucona jest ciecierzyca, kuskus z różnorakiego  rodzaju warzywami i obowiązkowo miętowa herbata z kilogramem cukru. Cała ten kompleks restauracyjny, którego mobilności zazdrościłby pewnie sam Drzymała rozkładany jest w około godzinkę, tworzy małe miasteczko a następnie zwijany jest po 12:00 w nocy, żeby dnia następnego ceremoniał powtórzyć. Ileż bezrobotnych więcej byłoby w Maroko, gdyby te stragany postawić na stałe? A tak, każdy ma swoje zajęcie i miejsce. Jest sekcja soków owocowych, świeżo wyciskanych i po 4DH, jest sekcja czyścibutów, jest sekcja orzechowców i daktylowców, a w samym środku znajdują się ci, którzy pichcą coś na ogniu.






Ogólnie jest tam tanio, dobrze, smacznie, szybko i śmiesznie. Po zadowoleniu się Tajinem w restauracji i wypełnieniu brzuchów przed otwarciem tego raju dla smakoszy, przeszliśmy przez targ kulinarny zawiedzeni brakiem odpowiedniej ilości miejsca w kiszkach, poczym podjęliśmy decyzję, że dnia następnego do 17:00 głodujemy, żeby po zmroku dać upust naszej frywolności konsumpcyjnej i napełnić trzewia wszystkim co się da, ale właśnie nie skądinąd tylko potrawami z tych namiotów, które o godzinie 0 zaczęły powoli zwijać swoje podwoje i szykować się na spoczynek, który drastycznie zostanie przerwany z minaretu dochodzącym krzykiem, przecinającym chłodny poranek słowami „Allah Akbar…”. Chłodny, bo to w końcu zima. A w zimę musi być zimno.

środa, 29 grudnia 2010

Casablanca




Do tego uroczego nadmorskiego miasta dotarliśmy dopiero o godzinie 2 w nocy. Samolot marki Airbus prowadzony przez wprawne ręce potomków konstruktorów rakiet V2 zniżał się do płyty lotniska delikatnie czając się, aby zająć swoim jestestwem pas startowy, który w tym momencie właściwie powinien nosić miano pasa lądowniczego. Jednak zamiast osiąść jak Allach przykazał na betonie portu lotniczego w Casablance dokładnie na kilka metrów przed punktem styku pilot pierwszy z pilotem drugim energicznym ruchem popchnęli manetki w stronę dzioba i nasz A321 z całą mocą zaczął wzbijać się znów w powietrze. Stewardesa wykonała standardowy, uspokajający zabieg ogłaszając przez interkom, że nie ma się czego obawiać, że wszystko jest pod kontrolą i że zaraz podejdziemy do lądowania drugi raz. Nikt jej oczywiście nie uwierzył, bo gdyby nam się urwało skrzydło, albo odpadłoby koło, powiedziałaby dokładnie to samo. Dlatego pewnie pasażer obok mnie, kiedy zgasło światło, złożył rączki w małdrzyk i prawdopodobnie rozpoczął najdłuższą litanię, jaką znał. Światło się nie zapalało, ale odezwał się kapitan.
To był jeden z tych momentów, kiedy pasażerowie bardzo dokładnie lubią posłuchać kapitana, który i tak oczywiście nie powiedziałby prawdy o tym co się zepsuło, bo niczego w takim wypadku załoga nie pragnie bardziej niż paniki na pokładzie. Dlatego herr kapitan ogłosił, że nic się nie stało, że zawrócimy i że podejdziemy lotnisko z drugiej strony a za 10 minut będzie po wszystkim. Miałem nadzieję, że nikt nie wpadnie na pomysł, żeby nie tworzyć zbędnego napięcia i w telewizorach puścić film o ataku na WTC. Na szczęście dla wszystkich po 10 minutach było po sprawie. Samolot wylądował, wyhamował, zająć pozycję parkingową a ludność wypuszczono po bagaże. Pas transportowy, na którym mieliśmy odebrać nasze plecaki nie zadziałał, więc już po 30 minutach poinformowano nas, że wszystko odbędzie się na innym pasie, który też nie do końca działał, ale przynajmniej podawał pojedyncze bagaże podróżnikom. Zanim dostaliśmy nasze, zdążyliśmy już ułożyć sobie scenariusz, co by było, gdyby nasze nie doleciały i właściwie komfort jaki nas opanował dał nam poczucie spokoju, które zawrzeć można by w zdaniu, co będzie to będzie dobrze. Na lotnisku nie czekał na nas umówiony taksówkarz z hotelu, ale to też nami nie wstrząsnęło zbytnio, i mimo, że było już dobrze po 3 w nocy wzięliśmy taksówkę i poprosiliśmy łamaną francuszczyzną, aby zawieziono nas do hotelu, który znaleźliśmy w Lonely, przewodniku bez którego się nie ruszamy na większe wyprawy. Nie chciałbym stosować kryptoreklamy, ale rzeczywiście bez niego ani rusz.
Hotel był czysty, nieduży, blisko wszędzie i kosztował 330 D na trzy osoby z prysznicem zaraz przy wejściu. Bardzo przyzwoicie jak na tę cenę. Sen przyszedł tan naturalnie, że ciężko sobie nawet przypomnieć kiedy.
Uważny czytelnik, choć zakładam, że słowotwórstwo, które udaje mi się wykonać podczas naszych wyjazdów skutecznie odstrasza najwytrwalszych, zauważy, że opisowi lądowania nie towarzyszy opis zapachu, jaki trafił na moje nozdrza zaraz po nabraniu pierwszego haustu. Powód jest prozaiczny – dwa dni przed wyjazdem napatoczyła się na moją ścieżkę infekcja bakteryjna która bardzo efektywnie wyłączyła jeden ze zmysłów, a mianowicie węch, poprzez notoryczną produkcję nieokreślonej ilości kataru. To wszystko zblokowało moje górne drogi oddechowe uniemożliwiając tym samym wwąchanie się w cokolwiek. Zakładam tylko, że do nozdrzy lądującego w Casablance podróżnika dociera ciepły, wilgotny wiatr, który niesie zapach, o jakim może uda mi się napisać jak odzyskam powonienie. Z katarem z resztą wiąże się jeszcze jedna dysfunkcja, która włącza mi się periodycznie – głuchnięcie. Zatoki mianowicie, które są tak szczelnie obłożone przez nieobliczalnie rozprodukowany katar podczas zmian ciśnienia w samolocie zachowywały się jak plastykowa butelka zanurzana na dużą głębokość w wodzie. Zmniejszające objętość kanały zatykały błonę uszną tak, że były momenty, kiedy na prawe ucho nie słyszałem w ogóle. Inni podróżni musieli na mnie patrzeć z pożałowaniem, kiedy z regularnością kapiącego kranu w kuchni, albo otwierałem paszczę wymuszając jak najszersze ziewnięcie, albo małym palcem prawej ręki wierciłem w uchu mając nadzieję, że może odetkam to z zewnątrz. Często wierciłem i ziewałem jednocześnie.  Po wylądowaniu dolegliwość ustawała
Poranek zaskoczył nas ciepłym słonecznym otwarciem i kiedy o godzinie 10:30 wyruszaliśmy spod hotelu na pierwsze spotkanie z miastem byliśmy zaskoczeni, że jest grudzień a my możemy spacerować w krótkim rękawku. W sumie to na to liczyliśmy, ale jakoś nie chcieliśmy sami wierzyć, że istnieją kraje, gdzie w grudniu nie trzeba się przeciskać przez zaspy śniegowe a sople nie wiszą na dachach jak nietoperze. Usiedliśmy sobie spokojnie na rogu dwóch niemałych ulic, zamówiliśmy śniadanie w postaci bułeczki, kawy i świeżo wyciskanego soku z pomarańczy i napawaliśmy się słońcem, które zmusiło nas do założenia okularów przeciwsłonecznych. Sielanka trwała by nadal, gdyby nie zakłócił nam jej człowiek, Marokańczyk z resztą, który na skrzyżowanie wjechał nowiusieńkim modelem Audi TT, czarnym, błyszczącym i widać, że nie mało towaru na taką brykę się udało naciągnąć. Człowiek ładnie ubrany, z zaczesem do tyły, kurtce skórzanej i zapewne firmowej, bo tacy ludzi wszystko mają firmowe, komóreczka przy uchu, biznesiki w trakcie, okulary od Ray Ban a koszula to może i nawet z Vistuli. Nie to, że mu zazdrościliśmy – bynajmniej. Sam fakt jego bycia w tym miejscu nie wywołał w nas żadnej reakcji, no może jedynie zauważyliśmy, że facet musi mieć na drugie Lans. Abdul LANS Muhamed wysiadł z samochodu, biedaczysko nie zamknął drzwi i kiedy sprzedawał akcję albo umawiał się na rozbieraną randkę, autobus regularnej linii miejskiej, prawdopodobnie z zazdrosnym kierowcą, umożliwił prześlicznemu Audi TT to co w tych samochodach nie jest w standardowej opcji a mianowicie zahaczając swoim bokiem o drzwi audicy otworzył ja na oścież tak że klamka na chwilę dotknęła przedniego migacza. Lans złapał się za głowę, ludzie się zbiegli, dało się słyszeć arabskie okrzyki (smutku ze strony Lansa i radości ze strony kierowcy autobusu miejskiego) a następnie rozpoczęła się kilkugodzinna dyskusja kto winien, kto nie winien, kto na serce paść powinien.
My, nauczeni doświadczeniem, zawinęliśmy się szybko, żeby nikt nas nie wziął za świadków wydarzenia i uciekliśmy w stronę starego miasta. Celem naszym była medina. Stara medina, bo w Casablance jest ich kilka.

Ta najstarsza pokazuje, jak miasto było małe przed najazdem kolonizatorów i jak nieznaczącą osadą była dzisiejsza metropolia. Zakupów nie robiliśmy, obejrzeliśmy tylko to co było nam dane zobaczyć po drodze i ponieważ spieszyło nam się do największej budowli w mieście – meczet Hassana II – przedreptaliśmy do niego, bo o 14:00 rozpoczynał się tam obchód budowli z przewodnikiem. Polecamy, bo i tak nie ma innego wyjścia, żeby wejść do tego meczetu (z resztą jednego z dwóch, do których mogą wejść niemuzułmanie). Budowla jest nowa (1993) wielka i droga (800 milionów dolarów, ale każde źródło podaje inne kwoty), budowano ją 6 lat i rzeczywiście jest imponująca. Minaret ma 200 metrów wysokości co zebrane w całość powoduje, że jest to 3 co do wielkości meczet na świecie (po Mekce i Medinie). Można by napisać książkę o tym, co tam się znajduje. Skończę na tym, że ma otwierany dach, który waży 1200 ton. Jest zrobiony z drzewa sandałowego.


Ten dzień zakończyliśmy spacerem po nabrzeżu a następnie po nowej medinie, z której wróciliśmy spacerem do hotelu. Jak na pierwszy dzień to było dużo. Nogi bolały, plecy trochę też. Ale emocje są jak zwykle duże. O zapachach i smakach donosić będziemy, kiedy odzyskam powonienie i cokolwiek wiarygodnego będę mógł wyprodukować. Inszallah.

poniedziałek, 27 grudnia 2010

Podróż i plecaki

Z domu wyjechaliśmy trochę rozkojarzeni, bo to jakoś tak wszystko strasznie szybko.  Święta, święta i już po, potem trochę pakowania i można było wyruszać. Jak zwykle ogłosiliśmy między sobą niepisany plebiscyt na najlżejszy plecak i o ile w poprzednich wyjazdach nie udawało mi się zejść poniżej 11 kg, tak tym razem mój bagaż główny ważył 9,6 kg. To w prawdzie  rekord, ale w tym miejscu muszę wspomnieć,  iż mój bagaż podręczny po raz pierwszy był cięższy od głównego. Wszystko to za sprawą nowego nabytku, jakim był wielofunkcyjny plecak fotograficzny, który rozmiarem przypomina mniejszy plecak turystyczny. Przyznam, jest pokaźnych rozmiarów, ale nareszcie będę mógł schować do niego cały sprzęt a dodatkowo komputer, przewodnik i parę jeszcze innych drobiazgów.
Kiedy moja szanowna małżonka dwojga nazwisk Beata zobaczyła go po raz pierwszy, z wrodzonym taktem powiedziała, że piękny to on jest a i owszem, ale żebym następnym razem zabierał ją na zakupy tego typu ekwipunku. Co jej solennie przyrzekłem. Jako prawdziwy mężczyzna nie mogę przecież przyznać się do faktu, że plecaczek, znaczy plecor mógłby być spokojnie 30% mniejszy, więc nie marudząc i tłumacząc samemu sobie, iż nie ma tego złego, spakowałem całe osprzętowanie i dołożywszy 2 książki dźwignąłem mój nabytek na plecy. Dobrze, że jest wyposażony w pas na biodrach, bo inaczej noszenie go po mieście jako bagażu podręcznego stanowiłoby test wysiłkowy dla ramion. Tak poza tym, przyłączam się do peanu mojej szanownej żony i twierdzę, że mój nowy plecak piękny jest.
Taksówka wiozła nas na przez opuszczone miasto, miasto które przejedzone Wigilią leżało w domach poza Warszawą głaszcząc się jeszcze jeden dzień więcej po brzuchu i uruchamiało naturalne procesy mające na celu przerobienie w energię to co udało mu się złowić do paszczy niczym wąż, który połyka swoją ofiarę w całości by potem leżeć przez długi czas napawając się radością powolnego trawienia delikwenta. Jak co roku gawiedź obiecywała sobie, że jeść zbyt wiele nie będzie, że ciasta, to może tylko trochę, że z dwunastu dań to po skrawku z każdego a potem już w niedzielę leczyła wątrobę, która otrzymała monstrualną dawkę niespodzianek do przeróbki. Dzięki zachłanności i spowodowanemu nią lenistwu poniedziałek rano na warszawskich drogach był niczym sobota w południe w mieście nie przekraczającym 100 000. Estymuję, że właśnie tylu zostało Warszawiaków, którzy nie wyjechali na Wigilię do domu i mimo wielkich wysiłków tłumu im się zrobić nie udało. Szybko załadowaliśmy się do samolotu i unieśliśmy się w słoneczną przestrzeń, która swoją jasnością i czystością mogła na przykład sugerować nam przyjemny, ciepły, spokojny wyjazd. Miejmy nadzieję, że właśnie taka była jej intencja.
Frankfurt jest lotniskiem wielkim. Jeżeli porównać lotnisko Szopena do pokrowczyka na mały kompaktowy aparat cyfrowy, to lotnisko nad Menem byłoby moją nową torbą.  Wydostanie się z niego jest wbrew pozorom jednak łatwe, pod samym lotniskiem jeździ kolejka, która łączy miasto z lotniskiem, przyznam, że to bardzo praktyczny rozwiązanie, i gdybym mógł zasugerować takie samo w Warszawie, chętnie przekażę moją wizję do biura nadzoru budowy nowego terminala w naszej stolicy, pokaże jak to mogłoby wyglądać, a potem zgarnę tantiemy za autorskie modyfikacje do projektu zagospodarowania przestrzeni.
Pociągiem przenieśliśmy się w przeszłość, a dokładniej do miasta Meinz, gdzie moja wcześniej wspomniana żona Zofia studiowała, więc dla niej oglądanie starych śmieci było jak wycieczka 5 lat wstecz, kiedy była jeszcze studentką SGH na wymianie w tym oddalonym o niecałą godzinę od Frankfurtu mieście. Miasto nie rozbija emocjonalnie przy pierwszym spojrzeniu, ale im dłużej się w nim przebywa tym bardziej czuje się ducha, który tak czaruje jego mieszkańców. Ładne galerie, smacznie gotujące restauracje, nieśpieszność, powolność i ład – pewnie jest takich miast tysiące, ale patrząc na nie w tym dniu odnajdywaliśmy (staram się empatyzować z moją żoną, stąd liczba mnoga) siebie sprzed lat, widzieliśmy miejsca, które były tam wtedy, kiedy życie było przygodą na obczyźnie i kiedy otaczające nas okoliczności były mocno studenckie, w miarę beztroskie i na pewno dużo bardziej śmieszne niż dzień dzisiejszy. Nostalgia za miejscem okazuje się być nostalgią za wspomnieniami z tego miejsca, a miastu Meinz trafiło się akurat, że to właśnie w nim wyniknęły Beti  te zdarzenia, które przywołane tego dnia tak ociepliły okalająca nas temperaturę. Więc uczelnia, więc akademik i pokój 176 wraz z kuchnią nieopodal, kuchnią, która spokojnie mogłaby ze swoją wysoką adhezyjnością wszelkich powierzchni służyć za element wyhamowujący lądujące F16 na amerykańskich lotniskowcach. Szczególnie, że akademik ten służył onegdaj właśnie armii Sajednionyjch Sztatów na terenach należących do Bundes Republik Deutschland. Widzieliśmy gdzie Beti się uczyła do egzaminów, gdzie pracowała w firmie, która produkuje „Das Auto” i w ogóle wszystko to, co mała Beatka miała przed oczami parę ładnych lat temu. To ciekawe jak bardzo nieobiektywni potrafimy być w stosunku do miejsc, z którymi łączą nas emocje. Ale to dobrze, bo to znaczy, że cały czas jest w nas pierwiastek dziecka, bez którego zachwyt byłby pustą emocją, jaką można udawać przed innymi, ale którą sami siebie nie potrafimy oszukiwać.
Spotkaliśmy też niepoprawnie pozytywnego człowieka o kolorze skóry w odcieniu deserowej Alpen Gold, który powiedział, pomiędzy potokiem innych szczerych słów, że każda wyprawa, a szczególnie do Afryki, skąd sam pochodził, powinna po powrocie coś w nas zmienić. Powinna spowodować, że po zawitaniu do domu już po wszystkim powinniśmy stwierdzić, że coś się zmieniło, że otoczenie nie jest takie samo, że zmieniło nam się postrzeganie tego co na co dzień. De facto my jesteśmy inni. Jeżeli tak nie jest, to znaczy, że coś jest nie tak. Nie powiedział co, ale może nie taka była jego rola. Może spotkaliśmy go na środku opuszczonego korytarza poamerykańskiego akademika, żeby uświadomił nam to, co od zawsze wiedzieliśmy. Wiedzieliśmy o czym mówi, bo na szczęście do tej pory po każdym przyjeździe z którejkolwiek z podróży odczuwaliśmy nieświadomie to, co on nazwał bezbłędnie swoją łamaną i zabarwioną afrykanerskim zaśpiewem angielszczyźnie. Mamy nadzieję, że teraz już świadomi tego faktu, wrócimy za dwa tygodnie do domu inni i choć trochę zadziwieni. Jak dzieci.

Wiedziałem, że nie pójde spać przed 2 w nocy

To nie reise fieber, to nie niemożność zaśnięcia, ale codzienność goni tak nieopamiętanie, że czas na sen skraca się do niezbędnego minimum, jakby adrenalina, której właściwie dziś nie czujemy, wpompowana w nasze systemy krwiobiegu nadawała sercu rytm współgrający w prędkością wydarzeń dookoła. Jeszcze o 24:00 sprawdzaliśmy temperaturę w Casablance (jakby to coś w ogóle miało zmienić), kupowaliśmy ubezpieczenie, próbowaliśmy nawiązać kontakt z lokalną ludnością w celu rezerwacji hotelu po przylocie.

Jeżeli twierdziłem, że wyjazd do Tajlandii był mało przygotowany, to się teraz na forum pragnę wycofać. Ten wyjazd jest jeszcze większą wolną amerykanką, ale doskonale wiem co się stanie. Stanie się tak, że wraz z fizycznym oderwaniem się od powierzchni ziemi na lotnisku w Warszawie, metafizycznie oderwiemy się od tego co działo się przez ostatnie kilka dni (zamykanie projektów w pracy, spieszenie się na Wigilię z ostatnimi zakupami, obżarstwo nieprzeciętne mimo wewnętrznych obietnic, że w tym roku nie spróbuję wszystkich 12 dań) i zaczniemy planować te dwanaście nadchodzących dni w kraju, który jest przedsionkiem do Muzułmańskiej afryki. Kraju, który jest jeszcze niby europejski, a jednak już na czarnym lądzie, kraju w którym plaże Agadiru kontrastują z zaśnieżonymi szczytami Atlasu.

Kolejną opowieść o życiu, ludziach i jedzeniu czas zacząć. Smacznego.