sobota, 8 stycznia 2011

Fez i powrót do domu





Podróż do Fez zajęła nam więcej niż 20 godzin z przerwami technicznymi. Jako środek transportu wybraliśmy autobus znamienitej marokańskiej linii CTM, który jechał bezpośrednio z Zagory do Casablanki, skąd mieliśmy nadzieję złapać drugi autobus, wtedy już bezpośrednio do Fezu. Operacja udała się, dzięki tabletkom blokującym odruchy cofające poszliśmy w miarę szybko spać, a ponieważ jazda odbywała się w nocy, udało nam się na trochę zmrużyć oczy, a budzeni byliśmy tylko na chwilę sporadycznie emitowanymi dźwiękami towarzyszącymi emocjom tych, którzy o pigułkach na chorobę lokomocyjną nie wiedzieli.
Po prawie dwóch tygodniach w Maroko, po przejechaniu najpiękniejszych miejsc, jakie można zobaczyć w tym kraju ciężko jest napisać coś bardzo entuzjastycznego o mieście, które w przewodnikach określane jest jednym najważniejszych punktów podróży do Maroko. Na szczęście nie wziąłem się za pisanie przewodnika, a moje notatki to bardzo subiektywne zapiski myśli podczas podróży. Dlatego Fez nie pozostawił we mnie wielu entuzjastycznych wspomnień. Może też dlatego, że już na samym początku, kiedy dojechaliśmy do stacji autobusowej podszedł do mnie człowiek w lokalnym ubraniu i powiedział:
- Dzień dobry, taksówka?
- Nie, dziękuję bardzo – odparłem i w uprzejmym geście złożonych rąk na wysokości klatki piersiowej spojrzałem na człowieka, który jednak nie dał za wygraną.
- Co to za gest, który pokazałeś przed chwilą? Jakieś indyjskie znaki?
- No rzeczywiście, takiego gestu używa się w Indiach – powiedziałem, ale nadal nie chciałem dać się wciągnąć w rozmowę. Nie miałem ochoty z nikim rozmawiać, nie miałem ochoty brać taksówki spod dworca, nie miałem też ochoty tłumaczyć nikomu, dlaczego używam indyjskiego znaku powitania w geście podzięki. Chciałem, żeby pan sobie poszedł.
- Jesteś z Indii?
- A czy wyglądam na Hindusa? – zapytałem retorycznie i uśmiechnąwszy się odwróciłem się w stronę mapy miasta, żeby zorientować się gdzie jesteśmy i ile czasu zajmie nam podróż do mediny.
- Co to za zachowanie?!. Ja chciałem pomóc, chciałem zaoferować taksówkę, a ty mnie zignorowałeś!. To jest rasizm. U nas w kraju nie ma miejsca dla rasistów. Jak ci się nie podoba, to nie przyjeżdżaj do nas – rozpoczął mówiąc coraz głośniej i zbliżając się do mnie niebezpiecznie.
- Ja ci podziękowałem i nie chciałem obrażać. – odpowiedziałem, ale nie miałem zamiaru się za bardzo tłumaczyć z mojego postępowania. Jedyne co mnie interesowało to, żeby nie dać się w bójkę, bo nie byliśmy na swoim terenie i teoretycznie mogliśmy ponieść duże straty, gdyby pan okazał się mocniejszy w liczbie tubylców.
- Nie chcemy takich tutaj! – zaczął się rzucać.
- Ja tylko podziękowałem, nie ma o co się kłócić.
Tamten jeszcze coś powiedział i wyszedł na zewnątrz.
Dla wszystkich tych, którzy nie podróżowali po krajach arabskich sytuacja może wydawać się nie zbyt klarowna, a moje zachowanie nawet niegrzeczne, czego starałem się unikać podczas całej podróży, mimo dość wielu sytuacji irytujących. Niestety, ale w Maroko, ale także innych krajach, gdzie kult naganiacza święci swe tryumfy, osoba która zbliża się do podróżnika i pyta skąd jest, albo czy czegoś potrzebuje w grubej większości wypadków jest nieszczera albo oczekuje za to pieniędzy, albo zaprowadzi owego delikwenta do sklepu z dywanami albo w najgorszym wypadku okradnie. Rzadko zdarza się, że pomocnikiem kierują czyste, altruistyczne pobudki i chce się przy okazji np. podciągnąć w języku angielskim. Przez wielość relacji innych obieżyświatów i ostrzeżeń w przewodnikach nasz dystans do takich osób jak ten na dworcu był maksymalnie duży. To wina tych, którzy przez lata ugruntowali pozycję arabskich naciągaczy jako osób, których należy się wystrzegać, a najlepiej w ogóle nie zaczynać z nimi konwersacji. Tych, który zetknęli się z tym zjawiskiem moje zachowanie zapewne nie zdziwiło by. Dlatego nie miałem moralnego kaca, kiedy człowiek ten odszedł ode mnie z dezaprobatą. Lepiej narazić jednego człowieka na drobny dyskomfort niż dać się oszukać/okraść/zwieść 99 innym. Bardzo mi przykro, o sympatyczny narodzie marokański. 

To co mogę powiedzieć na temat mediny Fez, to że jest chyba największą mediną w Maroko. Podobno ma ponad 9000 małych uliczek w swoim wnętrzu i oczywiście nie przeszliśmy ich wszystkich, ale z naszych pobieżnych obserwacji wynika, że rzeczywiście tak może być. Długa na pół godzinny spaceru i szeroka na nie wiem ile stara część miasta jest tak zaplątana i tak zawiła, że zawilec przy niej mógłby pełnić rolę wzorca w Sevres pod Paryżem. 



Ilość zakrętów i ślepych uliczek powoduje, że łatwo się zgubić, ale właściwie to czysta przyjemność i daliśmy sobie odrobinę tego luksusu już pierwszego dnia. Na szczęście nie zapuściliśmy się aż tak głęboko, żeby nie móc jakimś tam magicznym sposobem nie odnaleźć trasy do naszego małego hoteliku. Hoteliku, który był tak ukryty, że gdyby nie wielkie kierunkowskazy, nigdy byśmy tam nie trafili.
Hotelu strzegł, chyba w nawiązaniu do mitycznych twierdz, prawie biały kot, który w dodatku był zupełnie ślepy. Nie przeszkadzało mu to jednak w hasaniu po wszystkich piętrach, skakaniu po sofie na recepcji i bawieniu się frędzlami zasłonki, która wisiała przy schodach na pięterko. Kot, który nigdy nie widział okazał się być bardziej sprawny niż człowiek, bo w ciemnych uliczkach mediny dawał sobie tak samo dobrze radę w dzień i nocy. Nauczony od kocięta poruszać się tylko dzięki temu co słyszy czuje, był sprawny jak pełnowartościowy dachowiec i zupełnie sobie nie robił nic z tego, że akurat nie może korzystać z przywilejów jakie dają oczy. Miał przecież uszy i nos. Niewiarygodne, ale tylko dzięki tym dwóm zmysłom biegał nie uderzając w ściany ani meble, bawił się jak to zwykle czynią koty a finalnie przyszedł do mnie, wskoczył na kolana i wymusił drapanie za uchem. Koty są jednak fascynujące…
Fez minął nam raczej pod szyldem chodzenia po uliczkach, jedzenia Tajina i picia niezliczonych ilości szklanek przepełnionych sokiem pomarańczowym. 

Drugiego dnia, kiedy już mieliśmy kupione bilety powrotne do Casablanki, kiedy przypominaliśmy sobie wszystko to czego doświadczyliśmy podczas tej podróży przyszła na mnie refleksja, że jestem trochę zmęczony tym miastem. Nie to, że go nie polecamy. Jest warte zobaczenia, jest przepełnione Marokiem od stóp do głów, ale może warto zastanowić się, czy nie lepiej od niego zacząć, kiedy ma się duży zapas cierpliwości i jeszcze tak bardzo nie przeszkadza natarczywość zwinnych sprzedawców i naganiaczy. 


Z tą myślą jechaliśmy na lotnisko i podsumowawszy naszą podróż musimy skonstatować, iż to była dobra, pouczająca i trochę męcząca wycieczka, do kraju który z jednej strony jest piękny i nieodkryty, a z drugiej strony męczący i upierdliwy (proszę mi wybaczyć użycie tego słowa, ale nie wymyślono trafniejszego określenia tego zjawiska). Pozostaną w nas obrazy i wspomnienia, które ożywać będą zawsze w wtedy, kiedy na stole pojawi się zapach kminu rzymskiego z dużą intensywnością oraz kształt wigwamu, w którego wnętrzu skwierczeć będą warzywa, kuskus oraz kawałek mięsa ze skórą i kością. Tajin. Inszallah.

czwartek, 6 stycznia 2011

Sahara ciąg dalszy

Potem, jak to zwykle bywa na imprezach towarzyskim ktoś, niewiadomo skąd przyniósł instrument grający, ktoś zorganizował bębny (takie pustynne, nomadyjskie) i rozpoczął się wieczór z koncertem życzeń, który rozpoczęli ubrani w swoje tradycyjne stroje mieszkańcy pustyni. Proste melodie grane na dwóch strunach były powodem do śpiewania powtarzających się słów stanowiących dla nas tylko dzwięki i zgłoski ale dla nich miały one znaczenie. Co prawda chyba nie głębokie, bo przy 20 powtórzeniu tego samego tekstu śmiali się do siebie, co oznaczało, że na pewno nie śpiewają o Allahu. Miałem wrażenie, że ich piosenki, mimo iż powstały bardzo daleko od Polski mają podobną składnie co nasze „Hej sokoły” i pewnie traktują o niespełnionej miłości (np. do róży pustyni albo wielbłąda) i są tak samo nielubiane przez młodzież i uważane za przyśpiewki weselne. Ale ponieważ nie bardzo umieliśmy czym się zrewanżować, a gitara została oddana w nasze ręce z wielkim uśmiechem, zaczęliśmy naszą część koncertu od słów „Hej, tam gdzieś z nad czarnej wody….”

Wymienialiśmy się instrumentem i graliśmy sobie nawzajem na tamburynie i bębenkach podczas występów na tyle sympatycznie, że wieczór zdawał się nie mieć końca. Chciałbym przytoczyć tytułu berberskich piosenek, jakie zostały wykonane tej nocy, ale nawet gdybym bardzo się starał, nie dałoby rady. Język, w jakim śpiewali nasi gospodarze jest różny od Arabskiego na tyle, że Marokańczycy nieberberowie go nie rozumieją. Zakładając, że po Arabsku umiemy dwa słowa (co akurat nie ma związku przyczynowo-skutkowego z rozumieniem Berberów – ale chcieliśmy się pochwalić), daleko nam do pojęcia treści niesionych przez skoczne melodie słyszane w namiocie jadalnym. Co do samego rytmu - był kwadratowy, ale z dużą ilością synkop. To informacja dla osób, które chcą się zgłębić w warstwę melodyjno-rytmiczną tradycyjnej muzyki pustyni z tego regionu.

Arabowie nie piją zbyt wiele alkoholu, a właściwie nie widzieliśmy żadnego Araba, który by to publicznie robił, więc spodziewaliśmy się iż i w tym wypadku jedynym napojem podanym do kolacji będzie przesłodzona herbata miętowa. Nie zawiedliśmy się, ale to może i dobrze, bo alkohol rozpętałby burzę namiętności muzycznych i mogłoby się skończyć odśpiewaniem „Cała sala śpiewa z nami” na dwa głosy, a to oznaczałoby zapewne szybki upadek imprezy. A tak impreza toczyła się swoim powolnym niewymuszonym rytmem na 4 i dryfowała spokojnie w kierunku naturalnego końca. Bębenki zmęczyły dłonie, struny wygniotły palce, urządzenie a la kastaniety zaczęło doskwierać uszom swoim wysokim, blaszanym i monotonnym stukaniem, uśmiechy zamieniły się w ziewanie, niektórzy zlegli przy stołach oddając się błogiemu stanowi nocnego letargu. Wszystkie symptomy świadczyły o tym, że impreza się skończyła.

Na zewnątrz natomiast czekały na nas cuda, jakie widzi się rzadko mieszkając w dużym, oświetlonym mieście, jakie na co dzień zamieszkiwać nam przypadło. Po wyjściu z namiotu uderzyły nas dwa efekty. Efekty całkowite, totalne i naturalnie wielkie. Pierwszy to cisza a drugi to ciemność. Trzeci – chłód – nie został zaliczony do efektów anormalnych, biorąc pod uwagę aktualną temperaturę w Warszawie.


Cisza była tak wszechobecna, że nasze uszy, które zazwyczaj przyjmują hałas o permanentnym natężeniu o wartości pewnie około 20-30 dB (nawet w cichym domu pracuje lodówka, przejeżdża samochód, kapie deszcze o rynnę etc.), nie były w stanie ogarnąć tej pustki i każdemu z nas piszczało w uszach wewnętrznych na tyle głośno, że wszyscy wspólnie stwierdziliśmy, że mamy słuchowe omamy. To niesamowite jak bardzo przyzwyczailiśmy się do szumu jaki nas otacza. Jak bardzo ignorujemy jego obecność. I jak bardzo potrafimy słyszeć ciszę. Wręcz boleśnie. Potem w namiocie, kiedy starałem się zasnąć przeszkadzało mi bicie mojego własnego serca, który było aktualnie dźwiękiem o największym natężeniu w owej chwili. Podczas takiej ciszy, a wiatr pozwolił sobie tej nocy nie wiać i nie robić dodatkowych efektów dźwiękowych, mózg zmuszony jest do wytwarzania pseudo dźwięków, więc leżąc i próbując przejść na drugą stronę powiek słyszałem wyimaginowane piosenki, słowa, zdania i melodie. Jakby myśli miały minimalną głośność, ale w normalnych warunkach to co nas otacza ma na tyle mocy, że je zagłuszyć. Teraz słyszałem wszystko to co miałem w głowie. A może nawet to, co inni w namiocie mieli w głowach?

Cisza w połączeniu z drugim efektem, który nas otaczał była jeszcze potężniejsza. Wychodząc z namiotu weszliśmy w absolutną ciemność. Czarność, która swoim natężeniem jest obiektem zazdrości wszystkich drukarzy, na których profesjonalnej drodze stanie wyzwanie wydrukowanie z CMYK’a np. postaci kominiarza lub górnika po 24-godzinnej szychcie.

Gdyby można mierzyć czerń gęstością, prawdopodobnie odbilibyśmy się od grubej ściany zaraz przy wyjściu z namiotu. Na szczęście ciemność saharyjska jest uprzejma i wpuściła nas do siebie, dając kilkanaście sekund na przyzwyczajenie oczu do tego niezwykłego widoku. Piszę widoku, bo zaraz po tym, jak nasze organizmy otworzyły maksymalnie nasze źrenice, podobnie jak fotograf zmniejsza przysłonę i zwiększa ISO w swoim cyfrowym cacku, zobaczyliśmy niebo. Pan księżyc był na tyle miły, że tego dnia stanął w koniunkcji z Ziemią i w ogóle go nie było widać, nawet w postaci najcieńszej łódeczki (im bliżej równika tym księżyc wychodzący z nowiu bardziej przypomina wypełniającą się miseczkę niż literkę C – jaką widać np. w Polsce). Powoli przyzwyczajonym do ciemności oczom ukazał się w końcu nieboskłon usiany taką ilością gwiazd, jakiej dawno nie widzieliśmy. Nieskończona ilość kropek w górze daje poczucie bycia częścią nieogarniętego myślą ludzką wszechświata, który nie ma początku ani końca. Patrząc w niebo z otwartymi ustami milczeliśmy przed długą chwilę, słuchając pisków w naszych uszach. A może to kosmos nadawał do nas swoją audycję?

Znalezienie Wielkiego Wozu nie było takie łatwe, bo w miarę przesuwania się na południe kuli ziemskiej Wielka Niedźwiedzica chowa się za horyzontem i nie cieszy oka swoim znanym kształtem. Pokazują się za to inne konstelacje, których my ludzie północy nie mamy możliwości oglądać na co dzień. Chciałbym umieć je nazwać, ale przyznam się do opuszczenia tych konkretnych lekcji geografii w szkole podstawowej jak i w średniej. Jedyne co wiem, to to, że jest tam gdzieś krzyż południa, ale chyba w Maroko jeszcze go nie widać.

Zachwyceni widokiem poszliśmy spać ( a raczej próbować zasnąć wśród wszechogarniającej, zbyt głośniej jak na nasze uszy ciszy) aby rano wstać razem z muzułmanami i obejrzeć wschód słońca. Oni w modlitwie na kolanach a my siedząc na wydmach.

Gdyby w pobliżu stał meczet, pewnie o godzinie 7:00 dało by się słyszeć Immama, który z modulacją syreny alarmowej ogłosił by wschód słońca. Na szczęście nie było w okolicy nawet najmniejszego minaretu, więc rolę budzika spełnił mój telefon grający zupełnie europejską melodię.

Zobaczyliśmy wschód słońca nad pustynią, który jest jeszcze piękniejszy od zachodu. Tym razem pozwolę zdjęciom przemówić za mnie. (To część dla tych, którzy wolą obrazki od czytania)
















A potem pojechaliśmy w stronę pięknego miasta Fez.


A o fezie opowiem już niebawem...
 


wtorek, 4 stycznia 2011

Sahara

W Maroko płaci się na każdym kroku, za wszystko i najchętniej najwięcej. Za bilety autobusowe, za zapakowanie bagażu, za przeniesienie go z miejsca na miejsce, za oprowadzenie po Kazbie, za pokazanie fabryki produkującej olejek Arganiowy, za zdjęcie węża owiniętego wokół szyi. W Marrakeszu jest silna grupa staruszków ubranych za Berberów, którzy właśnie zeszli z gór i chętnie dadzą się sfotografować, jeżeli zapłaci się im od 10 do 100 dirhamów, a jeżeli ktoś dysponuje obiektywem o dużym zoomie i uda mu się ustrzelić takiego farbowanego Berbera niech będzie pewny, że drugi pan, który stoi niedaleko uprzejmie doniesie obiektowi zainteresowania, że został uwieczniony na matrycy światłoczułej, a tamten znajdzie sprytnego amatora fotografii gdzieś w tłumie i upomni się o swoją dolę. Takie jest Maroko, tak się tu zarabia i w gruncie rzeczy nie ma się czemu dziwić, skoro w Marrakeszu jest tak wielu przyjezdnych, którzy w większości dają się nabrać na takie sztuczki i płacą staruszkom niemałe pieniądze. Wesołe jest życie staruszka…
Zapłaciliśmy więc po 5 Dh za wsadzenie bagażu do autobusu i zaczęliśmy się starać o kontynuację snu, który przerwany został arią budzików, jakie każdy z nas nastawił,  ażeby nie przegapić autobusu. Udało się dojechać bez większych przygód. A droga znów zachwycała obrazkami przewijającymi się za oknem.
Miasto Zagora było dla nas tylko stopem na przesiadkę w wielką Toyotę z napędem 4x4, która zaraz po przyjeździe zabrała nas na dwudniową wycieczkę na Saharę.
Zanim jednak przemiły Zeit, Berberyjczyk z pochodzenia, teraz pracujący jako kierowca wycieczek na pustynie, zabrał nas do swojego wehikułu zostałem zaciągnięty zapachem do małej piekarenki, jaka miała swoją siedzibę nieopodal biura agencji organizującej wycieczkę. Zapach świeżego chleba, o którym już wspominałem, jest dla mnie tak charakterystyczny i przynosi tak ciepłe wspomnienia, że nie mogłem nie poddać się zachciance, którą był zakup kilku małych bochenków okrągłego chleba marokańskiego. Małe schodki wiodące do sali, gdzie chleb się wyrabia, piecze i sprzedaje zachęcały do zejścia jeszcze bardziej intensywnym zapachem mąki, wody, drożdży oraz gorącego pieca. Jest w chlebie jakaś prawda, jakaś czystość i naturalność. Tak jakby chleb miał moc wpływania na ludzi dobroczynnie, zmieniania ich postawy i sprawiania, że świat jest mikro lepszy.
W ciemnym pomieszczeniu pracowało dwóch ludzi przekładających właśnie gorące i parujące bochenki chleba z wielkiej tacy do koszyka, który prawdopodobnie należał do jakiejś restauracji – klienta tej piekarni. Ukłoniłem się nisko, z szacunkiem i niewyjaśnialną nabożnością. Nie zauważono mojej obecności na tyle, żeby któryś z pracowników odwzajemnił moje powitanie. Miałem wrażenie, że zapach pieczywa ma hipnotyczne właściwości i to co mnie tam przywiodło, buzowało tak mocno w głowach mężczyzn pracujących w piekarni, iż pojawienie się w tej układance elementu, który nie był zrobiony z ciasta chlebowego naturalnie uszło ich uwadze
Łamanym francuskim złamałem chlebowy trans – Dzień dobry. Czy jest możliwość kupienia u Panów chleba?
- Oczywiście – odpowiedział mężczyzna oderwany od swojej pracy, ale nie z gniewem tylko z zaskoczeniem, że nagle w pokoju pojawiła się nowa osoba – ile Pan chce chlebów?
- Cztery – odpowiedziałem – ile to będzie kosztowało?
Człowiek patrzył na mnie przez chwilę a potem odrzekł – pięć dirhamów – odwrócił wzrok w stronę koszyka z bochenkami poczym wybrał, dokładnie oglądając, czy daje odpowiednio wypieczony, cztery sztuki i podał drugiemu w celu ich zapakowania. Uśmiechając się do jednego i drugiego wyciągnąłem rękę po reklamówkę z pachnącymi smakowitościami jednocześnie podając pięć monet jednodirhamowych drugiemu z pracowników piekarni. Ten ukłonił się w moją stronę i wydał mi 20 centimów, mówiąc, że jedna sztuka kosztuje 1,2 Dh, więc jest mi winien 0,2 Dh. Wyszedłem z piekarni cały czas zaczarowany zapachem jej wnętrza i wtedy dotarło do mnie, że pierwszy raz w Maroko udało mi się kupić coś, w stosunku do czego przekonany jestem, że nie zostałem oszukany. Piekarz przecież mógł nie wydawać reszty, mógł sprzedać mi chlebki po 1,25 tak jak zwykle robią to sprzedawcy na straganach, próbując oszukać na zawyżeniu ceny lub na niewydaniu reszty. W tym wypadku głupie 20 centimów świadczyło o krystalicznej uczciwości tych sprzedawców. Czy to charakter danych osobników, czy to może magia jaką roztacza wokół siebie świeży chleb? Nie wiem.  

Droga na Saharę obniżała się wraz ze zbliżającą się granicą z Algierą. Do pewnego momentu była to jednopasmowa asfaltówka, zmieniająca jednak się z czasem w ścieżkę, na której mieści się tylko jeden samochód i mijanie kojarzyć się może z pojedynkami przepełnionych testosteronem około dwudziestoletnich fanów Jamesa Dean’a, którzy w swych błyszczących amerykańskich machinach jadąc naprzeciw siebie zjeżdżali z trajektorii czołowego zderzenia dopiero w ostatnim momencie, kiedy samochody były oddalone od siebie na grubość żyletki.  Tutaj nie było amerykańskich chłopców z lat 60-tych tylko dojrzali kierowcy samochodów typu 4x4 lub ciężarówek wiozących towar do lokalnych sklepików. O dziwo mijanie się zawsze wychodziło wszystkim na zdrowie, nie zanotowaliśmy żadnych kolizji, ale to może w związku z mniejszym poziomem tego męskiego hormonu w organizmach prowadzących pojazdy. A może pojęcie hazardu jest obce lokalnym mistrzom kierownicy? A może zbyt kochają swoje samochody z napędem na cztery koła, żeby narażać je na szwank? Na szczęście po 3 godzinach zjechaliśmy w końcu na ubitą ziemię, która z drogą nie miała absolutnie nic wspólnego, mimo iż nasz kierowca wyraźnie powiedział:
- Właśnie zjechaliśmy na drogę do Dayt Chgaga – i z wielkim zadowoleniem wjechał w pierwszą z piaszczystych zasp, prawie się w niej zakopawszy.


Dayt Chgaga to miejsce na mapie, którego właściwie nie ma. Bo oficjalna nazwa w przewodniku to Erg-Chigaga, ale tam gdzie dojechaliśmy nie było tabliczki z tą właśnie nazwą. Jak się potem dowiedzieliśmy – tak nazywa się region Sahary, na której rozłożyli się nomadzi, jakich mieliśmy za kilka godzin odwiedzić na ich biwaku. Więc jeżeli ktoś chciałbym nas zapytać gdzie dokładnie byliśmy, pewnie musielibyśmy podać współrzędne do GPS, co i tak nie pomogłoby dotrzeć do tego miejsca, bo w okręgu 25 kilometrów, jak już wspomniałem, nie ma dróg. Jest pustynia. Taka z prawdziwego zdarzenia, z wielką ilością piasku spiętrzonego w kilkunasto-metrowe wydmy, z brakiem rośli oprócz kilku krzaczków, które Bóg wie skąd czerpią wodę.

Wyobrażałem sobie, że w dawnych czasach karawany złożone z kilkunastu dromaderów przemierzały tę samą drogę, kierując się jedynie doświadczeniem przewodników i chęcią sprzedaży wiezionych towarów. Nomadzi żyjący w piaskach pustyni i Beduini, którzy w zawiązanych na głowach chustach wyglądają jak 40 rozbójników z opowieści o Alibabie. Taki obraz rysował się w mojej wyobraźni.
Tym samym tropem zmierzaliśmy my, mijając po drodze te rodzaje pustyni, o jakich uczyliśmy się geografii w szkole.
Pustynia kamienista – której powierzchnię pokrywają odłamki skalne o wielkości jajka kurzego a czasem dorodnego arbuza – jest ciężka do jazdy na wielbłądzie, gdyż nierówna trasa może skaleczyć zwierzę, więc pewnie w miarę możliwości omijana była przez karawany. My jednak, posiadając samochód o kołach do pasa z uwagą, ale w miarę zgrabnie przedostaliśmy się przed ten odcinek, kojarzący się trochę z powierzchnią jakiejś odległej planety. Płynnie przejechaliśmy w pustynię mieszaną, która była o tyle zdradliwa, że pod warstwą iluzorycznie stabilnych kamieni kryła się piaszczysta pułapka, jaka zatrzymała zapewne już nie jeden pojazd off-roadowy. Na szczęście nasz kierowca wiedział doskonale jak się prowadzi w takich warunkach i dzięki włączaniu raz po raz redukcji poradził sobie z niespodziankami, jakie czekały na nas po drodze.
Pierwszy odcinek drogi przypominał nam sawannę, gdyż drobna roślinność, kilka drzew i krzewów przeplatały się z kamieniami i piaskiem tworząc swoisty klimat. Początek nas nie zachwycił, bo inaczej wyobrażaliśmy sobie pustynię. Inaczej wygląda to na Discovery, a szczególnie pięknie ogląda się to z kojącym głosem Pani Krystyny Czubówny w tle, rozpoczynającym opowieść tymi słowy:
- Sahara zaczyna się od kamienistych wzgórz niedaleko miasta M’hamid i ciągnie się na południe przez kilkaset kilometrów…



Kiedy dojechaliśmy do części stricte piaszczystej słońce powoli zaczęło chować się za horyzontem uderzając w nostalgiczne tony czerwieni, fioletu i ciepłej żółci. Wszystko to odznaczało się na rozciągniętych wydmach wyraźnie zaznaczając ich krawędzie, fałdki, wgniecenia i wypukłości. Jak okiem sięgnąć Sahara, ta prawdziwa skonstruowana z piasku, otworzyła przed nami swoje podwoje. Otworzyła sympatycznie, niegroźnie, z uśmiechem i sympatią. Nie dla wszystkich jest ona taka łagodna, nie wszystkim pozwoliła przejść przez swoje terytorium, ale na szczęście tego dnia mieliśmy ze sobą dobrego przewodnika, dobry pojazd, dużo wody i pełen bak paliwa.
Droga, a właściwie powinienem napisać, szlak stał się bardzo piaszczysty i zdarzało się nam nie raz, że musieliśmy zatrzymywać się całkowicie, redukować obroty przygotowanego do takich zabiegów silnika a następnie ruszać powoli z rykiem 2,5 litrowego Diesla, dzięki któremu czuliśmy się tak bezpiecznie. Podjazdy pod większe wydmy stanowią nie lada wyzwanie i są niebezpieczne, więc nasz kierowca starał się wybierać takie przesmyki pomiędzy wielkimi usypiskami piasku, żeby nic nam się nie stało.
Do wioski dojechaliśmy zaraz po zmroku, kiedy słońce jeszcze cieszyło swoim ciepłem, a lekko zachmurzone niebo zapowiadało chłodną, pustynną noc. Namioty stały przygotowane. Ustawione pomiędzy dwiema większymi formacjami piaskowymi, odsłonięte od wiatru, który podczas burz piaskowych wdziera się we wszelkie szczeliny i ciężko nad nim zapanować. Dlatego lepiej zapobiegać niż potem naprawiać skutki źle postawionej osady Nomadów. Namioty były przestrzenne i wysokie, tak że dorosły człowiek mógł stanąć swobodnie w ich środku, dwa legowiska przygotowane w jednym z nich oznaczały niechybnie, że ktoś wiedział ile osób liczy nasza grupa. Byliśmy w swoim szałasie. Za lampkę służyła świeczka, choć jeżeli czytelnik myśli, że na pustyni nie ma prądu, to nic bardziej mylnego. Bateria słoneczna pełni rolę małej elektrowni, a zakładając, iż na pustyni czego, jak czego, ale słońca nie brakuje – elektryczność zapewniona jest tam cały rok. Tylko, że w ograniczonym stopniu. Bez miejsca na ekstrawagancję.
Jako świetlicę i miejsce spotkań postawiono w głównej części obozu duży namiot o wysokim stropie, w którym goście i tubylcy siadają razem, dyskutują, jedzą i śpiewają. Nam przypadło w udziale doświadczenie gościnności saharyjskich nomadów, a to dzięki wspólnemu posiłkowi, jakim był Tajin z wołowiną, który wniesiono zaraz po gęstej zupie z soczewicy. Razem z naszymi przemiłymi właścicielami obozu smakowaliśmy świeżo uduszone warzywa z mieszanką ziół opartą na kminie rzymskim i opowiadaliśmy sobie o naszych narodowych zwyczajach. Dowiedzieliśmy się np., że najważniejszym świętem dla tych ludów jest święto barana, które przypada dokładnie po Ramadanie i jest zbliżone, jeżeli chodzi o kulinarno-kulturową stronę, do naszej Wigilii. Spokrewnieni ze sobą mieszkańcy wiosek zbierają się przy stole, jedzą, śpiewają i kultywują rodzinne tradycje.
W takiej atmosferze zjedliśmy przepyszną kolację.

poniedziałek, 3 stycznia 2011

W drodze na Sahare


Opuszczenie As-Sawiry pozostawiło nas z mieszanymi uczuciami, bo to piękne miasto, powolne, smaczne i bezpieczne. Od tego momentu mieliśmy przyspieszyć i przedostać się dość poważnym tempem aż na Saharę, niedaleko granicy z Algierią. Po drodze czekały nas dwa miasta, które raczej potraktowaliśmy jako punkt wypadowy niż coś, co można obejrzeć i czymś, czym można się zachwycić. Autobus z Marrakeszu dowiózł nas do Ouarzazate, porzucił i pojechał w dalszą, pokręconą drogę. A droga była prześliczna, malownicza, ale także refluksogenna. I niestety dotyczyło to także nas, gdyż mimo pobrania pastylek niwelujących efekt bujającego autobusu, nie udało nam się utrzymać dżina w butelce. Na szczęście nie byliśmy jedynymi, którym się to nie udało. Każdy kto brał udział w tym przedstawieniu uśmiechał się łaskawie znad torebki foliowej i ze zrozumieniem czekał na kolejny wyrzut sumienia.
Wszystkiemu winne były bardzo wijące się drogi prowadzące do Ouarzazate, które oczywiście wynagradzały swoim pięknem wszystko to, co człowiek musiał przejść będąc pasażerem.

Altas rozpoczął się łagodnie, ale biorąc pod uwagę, że As-Sawira leży mniej więcej na poziomie morza, Marrakesz pewnie nie jest dużo wyżej, a żeby dotrzeć do miasta docelowego trzeba było pokonać wysokość ponad 2500 m., musieliśmy się liczyć z tym, że droga trochę nas zmęczy i udręczy. Serpentyny na zboczach gór, wielkie przestrzenie i wiatr, który po wyjściu z autobusu smagał chłodniejszą niż nad morzem smugą potwierdzały fakt bycia w górach i napełniał nas radością obcowania z naturą nie bardzo naruszoną jeszcze ludzką ręką, niezadeptaną zbyt wieloma stopami wszędobylskich turystów (którymi sami jesteśmy).


Niedaleko naszego miejsca postoju tej nocy znajduje się miasteczko, którego nieświadoma sława rozciąga się jak świat szeroki, a to dzięki plenerom, które wykorzystane zostały do kilku wielkich produkcji filmowych, w tym „Gladiatora” Ridleya Scotta. Ta miejscowość to Âït Benhaddou – przepięknie położona na zboczu Kasba, w której do dziś żyje 12 rodzin i właściwie robią to co robili ich przodkowie 100 czy 200 lat temu.

Na dole w pomieszczeniu zbudowanym z błota i szlamu w kolorze zachodzącego słońca chowają się zwierzęta domowe takie jak krowa czy osiołek, niedaleko kobiety odziane w tradycyjne ubiory arabskie, a właściwie trochę berberyjskie, trochę arabskie rozłupują migdały, które potem sprzedają na targu. Idąc wyżej po schodach, których konstrukcja opiera się na tym samy błocie i mule oraz liści palmowych, po schodach, które trzęsą się z każdym krokiem i gdy się dobrze tupnie, osobom idącym poniżej na głowę sypie się wszędobylski pył o kolorze ochry. Miejsce jest fascynujące nie tylko ze względu na fakt, że ludzie, którzy tam mieszkają są naturalni i oczywiście trochę przyzwyczajeni do turystów, ale nadal robiący to co każe im natura i to co robili ich dziadowie, ale także dlatego, że można się zachwycić dawnym kunsztem architektonicznym, bo miejsce to wygląda dokładnie tak samo jak przed laty. Oczywiście w pewnej części odrestaurowane dzięki pieniądzom, jakie przypłynęły doń przy produkcji Gladiatora, czy Laurenca z Arabii, ale konserwatorzy zadbali, żeby zachować oryginalność i walory estetyczne, jakie wykreowali twórcy tego miejsca.

Wspinaczka na sam szczyt miasteczka odwdzięcza się czarownym widokiem na połączenie płaskich terenów zwieńczonych szczytami atlasu wysokiego. Słońce, które miało się ku zachodowi oświetlało mury dodając im jeszcze głębszego i bardziej soczystego koloru. Nie dziwne, że scenarzyści i reżyserowie wielkich produkcji wybierają to miejsce na swoje plenery, skoro każdemu, kto dostanie się na samą górę miasteczka widok zapiera dech w piersiach i wcale nie jest to spowodowane męczącą wspinaczką.
W Gladiatorze, który to film przypomnieliśmy sobie tego wieczoru, można zobaczyć to miejsce jako scenografię do tej części obrazu, w którym Russel Crow stacza pierwsze walki na malutkiej arenie, która prawdopodobnie została zbudowana u podnóży Âït Benhaddou. Nie ma teraz już po niej śladu, więc istnieje także taka ewentualność, iż wykreowano ją przy pomocy zwinnych rąk operatorów stacji graficznych o dużych mocach renderingowych. Zobaczenie na DVD tego, co mieliśmy możliwość doświadczyć na własne oczy było satysfakcjonujące i cieszyliśmy się jak dzieci z tego faktu.
Poziom radości obniżyła wiadomość, że do następnego miasta postojowego będziemy musieli dostać się autobusem, który rusza o godzinie 4:15. Ponieważ w naszej grupie panuje monarchia parlamentarna w drodze referendum podjęliśmy decyzję o znalezieniu innego, może trochę gorszego autobusu, który nie wyruszałby o tak morderczej porze, bo w końcu jakby nie patrzeć to były nasze wakacje, a w wakacje należy też trochę wypocząć. Baliśmy się z drugiej strony, że autobus, który zawiezie nas do Zagory, gdyby okazał się mieć gorsze amortyzatory niż ten, który przewiózł nas z Marrakeszu, z jeszcze większą pasją spowoduje efekt, który moi znajomi Górale nazywają „cafinką”. Leń jednak wziął górę i o godzinie 7:00 załadowaliśmy się do bardzo przyzwoitego busa z wygodnym siedzeniami. Resory miał sprawne, amortyzatory chyba też a droga nie była już aż tak pokręcona jak wcześniej.

sobota, 1 stycznia 2011

W As-Sawira


Dojechaliśmy po 4 godzinach w autobusie, który wytwarzał swoisty mikroklimat. Taka inwersja klimatyczna, która polegała na tym, że mimo dość ostrego słońca na niebie i nawiewu w autokarze, temperatura wewnątrz pojazdu była dużo wyższa niż ta na zewnątrz. To powodowało, że spocone Marokanki, które dosiadły się w połowie drogi stojąc nad nami swoim narastającym w siłę zapachem próbowały wygonić nas ze swoich siedzeń, aby ustąpić im miejsca. Byliśmy jednak twardzi i nie dżentelmeńscy. Jak Sobieski pod Wiedniem. Tyle, że tam byli Turcy a tu Marokanki, tam ich zabijano a tu zwyczajnie braliśmy je na wytrzymałość i pośrednio wzmacnialiśmy ich żylaki.

Wychodząc naprzeciw naszym oczekiwaniom miasteczko okazało się malowniczym miejscem, z małą mediną, w której toczy się całe życie tego ośrodka. Pisząc ośrodka specjalnie używam niniejszego słowa, dlatego iż As-Sawira była i jest centrum kulturalnym regionu skupiając się przede wszystkim na muzyce, malarstwie i estetyce w ogóle. To widać już w samej budowie miasta, które jest bardziej europejskie, niż inne mediny (projektował je Francuz na polecenie sułtana), ma szerokie uliczki, na których wzorem hiszpańskich miasteczek można ustawiać obrazy, gobeliny i inne dobra. Pełnią one rolę wystaw sklepowych, ale także mini galerii. Co roku odbywa się w tym mieście kilka festiwali muzyki ( głównie lokalnej, arabskiej), a historia mówi, że był tu nawet sam Jimmy H. a w latach 60’pielgrzymkowali tu fani Boba M. Kultura przez duże Ku.
I w takim oto kulturalnym mieście przyszło nam spędzić 31.12, czyli popularnego Sylwestra. Turystów w mieście było wielu, więc uznaliśmy, że tak jak w Europie, na głównym placu zbierzemy się wszyscy, obejrzymy pokaz sztucznych ogni i upojeni rosyjskim szampanem oddamy się tańcom, hulankom swawolom, ale okazało się, że o godzinie 0:00 plac był w miarę pusty, garstka tylko wariatów, takich jak my stała uśmiechnięta i patrząca na komórki oczekiwała sygnału do rozpoczęcia fety. Ponieważ to kraj muzułmański i alkohol jest dobrem deficytowym odkręciliśmy butelkę Coli i potrząsnęliśmy energicznie, aby wyleciała syczącym strumieniem z opakowania i trysnęła niczym Dom Perignon. 


Tego samego wieczoru spędziliśmy jeszcze jednego sylwestra. Godzinę wcześniej, na plaży, która powoli kładła się spać zastał nas nowy rok, którzy nadszedł wg warszawskiego czasu. 

Siedzieliśmy wtedy w knajpie na brzegu oceanu, piliśmy lokalne piwo (okazało się, że poza mediną można sprzedawać alkohol, ale jest relatywnie drogi) i wypatrywaliśmy oznak nowej dekady. Na próżno. Potem potoczyły się wypadki z placu Hassana II i poszliśmy powoli do łóżek. Jak widać Marokańczycy nie robią wielkiego halo z nowego roku, choć doszły nas słuchy, że Marrakesz szalał w ramach jednej wielkiej imprezy noworocznej. Z naszego punktu widzenia jednak wyglądało to inaczej - towarzystwo trochę się pobawiło na nielicznych imprezach w restauracjach a następnie poszło na spoczynek wieczorny, mając na uwadze, że następny dzień też jest dniem handlowym i mimo końca miesiąca obrót trzeba robić dalej. 



Al-Sawira kładła się spać, żeby obudzić się następnego dnia tak samo piękna i słoneczna jak poprzedniego ranka. Lokalne koty, których jest wszędzie mnóstwo szukały swojego miejsca, sklepikarze zamykali swoje kolorowe stragany, żebracy chowali się w swoje bezdomne norki a morze nadal uderzało falami o mury ochronne, dzięki którym miasto może stać właściwie na brzegu oceanu i patrzeć na nadpływające kutry rybackie, które każdego ranka wyruszają w morze, aby przywieźć świeżą rybę, jaką potem można zjeść w obitych ceratą knajpach zaraz przy rynku.
Zamiast budzika silniki diesla w łodziach przepełnionych krewetkami, krabami, langustami i wszelkiego rodzaju rybami morskimi przy wtórze rybitw wpływały do portu, żeby napełnić stragany żywym towarem. Obiecaliśmy sobie, że tego dnia zjemy rybę, ale przedtem oddamy się samolubnej czynności, którą było opalanie naszych białych jak spodnia część płetwy delfina ciał na plaży nieopodal naszego hotelu. Wiatr wiał, słońce prażyło, a my znieczuleni lekką morską bryzą chłonęliśmy fale z serii UV a i b na spragnione światła twarze. Czysta przyjemność, która smakuje tym bardziej, że w świadomości jest cały czas 1.stycznia.
Leżenie na plaży i pętanie się po przepięknej medinie miasta mogłoby spokojnie wypełnić tygodniowy wyjazd w to urocze miejsce. Chodząc po centrum zachwycić się można urokiem As-Sawiry, jej architekturą, która jakby przemyślana była właśnie pod kątem małych sklepików, galeryjek, restauracji i hotelików. 

Mury obronne, które okalają medinę wbijają się morze i spacer po nich daje wrażenie, że miasto jakby jest integralną częścią oceanu, jak gdyby wyrastało zeń i tworzyło pomost pomiędzy dwoma żywiołami – wodą i ziemią. I ogniem, gdyż na murach stoją wielkie, odlane z brązu w XVIII wieku armaty broniące dostępu do miasta od strony morza. 

Tutaj z resztą przed setkami lat przypływały wyprawy z Europy aby handlować ziołami, niewolnikami i złotem. To taka Łódź dla Maroka – tu łączyły się trzy kultury - żydowska, muzułmańska i chrześcijańska. W medinie jest nawet zapomniany kościół katolicki, który założony został przez Portugalczyków, ale teraz jest zamknięty na kłódkę, dach się obsunął i niebezpiecznie jest wchodzić do budynku, więc władze zabroniły doń dostępu.
Urocze miasto, urocza plaża, czyste hoteliki, nie nachalni naganiacze (jak na marokański standard), ceny średnie, ale cały czas akceptowalne (Tajin za 30-40 Dh, śniadanie 25-30Dh) no i ryby, świeże jak chleb, po który mając 9 lat stałem w 3 godzinnej kolejce na ulicy Baonu Zośka w Warszawie. Mimo odległości tego wydarzenia cały czas pamiętam, jak smakowało tam pieczywo, stąd jeżeli coś jest świeże, zawsze przywodzi mi na myśl właśnie tamtą chwilę. 



Rybne knajpy wyglądają nie zaciekawie, ale klimat tych miejsc musi wynagrodzić ich wygląd. Klimat, to może za wiele powiedziane, bo wszechobecnym zapachem jest aromat sardynki a widokiem kot rozprawiający się z głową soli, ale mimo wszystko dla miłośników morskich opowieści to jest dobre miejsce, bo tak naprawdę chodzi przecież o smak. A smaków tam jest co niemiara. Podchodząc do straganu obok kuchni wybiera się sztukę, którą potem można zjeść. Nam wypadło wybrać doradę, solę, krewetki, jakąś rybę, której nazwy nie pomnę i trochę kalmarów. Potem my usiedliśmy na skajemy obite ławeczki a owoce morza usiadły na skwierczącej blasze/grillu i przygotowywane być zaczęły do konsumpcji. Przyznam, że ryby nie są moim konikiem i krewetki to może chętnie, ale dłubanie we wnętrznościach płetwali nie należy wg mojej oceny do pierwszorzędnych przyjemności. Stąd do podanych potraw podszedłem z dystansem i z takowym odszedłem, mimo iż prosto i szybko przyrządzone propozycje były smaczne i zdrowe. Wydłubawszy tyle mięsa ile się dało z pod kręgosłupa dorady, obskubawszy mięsko spomiędzy ości sardynek, urwawszy wszystkie główki, nóżki i odwłoczki krewetkom zjedliśmy to co wedle naszej opinii się nadawało się do wsadzenia do ust i uznaliśmy, że musimy zakończyć tę profanację, bo to nie godne tak zmasakrować pożywienie widelcem i nożem a tak niewiele z tego skorzystać. Ośmiorniczek to nawet chyba nie spróbowaliśmy.
Kiedyś ktoś mnie zapytał, jakie ryby lubię najbardziej.
- Filety w panierce – odpowiedziałem – bo nie widać jak naprawdę wyglądają i nie trzeba dłubać z nich ości.
Może jestem w tym względzie francuskim pieskiem, może tracę piękno rybich smaków, może obrazi się na mnie za to stwierdzenie związek rybołówstwa polskiego i kilku rybaków z helu, ale dla ryby to tylko w sushi i to już przygotowane przez kogoś, kto to dobrze umie robić.
Ale po tej degustacji na przystani przynajmniej wiemy, co tracimy świeżych ryb nie lubiąc.
Ponieważ część robienia dobrze „dla ciała” nie do końca nam wyszła, bo z rybnej restauracji wyszliśmy niedojedzeni uznaliśmy,  iż spróbujemy przemieścić środek ciężkości przyjemności w kierunku bardziej „dla ducha” i zamówiliśmy sobie wizytę w Hammamie.
Hammam, to tradycyjna łaźnia parowa, której początki sięgają tak dawna, że przyznam się, że nie mam na tyle wielu informacji, żeby się mądrzyć więcej w tym temacie. A ponieważ źródła się wyczerpały postanowiliśmy sięgnąć do organoleptyki – czyli odwiedzić to miejsce samemu. Na początek nie poszliśmy do łaźni publicznej, bo są pewne ograniczenia, których nie dało się przeskoczyć. Ponieważ chcieliśmy iść tam razem, a Hammam, w przeciwieństwie do fińskiej sauny, jest stricte monopłciowy, nie moglibyśmy przeżyć tego tajemnego rytuały we trójkę. Dlatego też zarezerwowaliśmy sobie małą łaźnię tylko dla siebie, w której my dyktowaliśmy warunki. Podyktowaliśmy jest tak, żeby wpuszczono nas tylko we trzy osoby, żebyśmy mieli swoje dwie panie do obsługi i żeby przyniesiono nam drinki z palemkami. Tego ostatniego nie mogli właściciele spełnić, więc ulegając ich namowom odpuściliśmy to jedno uwalniając przy okazji najmłodszą córkę kierownika tego przybytku, którą wzięliśmy w niewolę, w razie gdyby nie chciano oddać nam plecaków i klapków po zakończeniu zabiegów.
Główna sala w łaźni to podgrzewane pomieszczenie z ceramicznymi płytkami na ścianach, ławeczkami i matami do posadzenia zadka. My posadziliśmy nasze na podłogach, zgodnie z instrukcjami pani kąpielowej, którą dla łatwości plecenia opowieści nazwę chwilowo Muhhamedka.
Muhhamedka na początku polała nas wodą z kubła, po czym wyszła z łaźni. Najwidoczniej ciała przed rytualną ablucją muszą nasiąknąć letnią wodą. Ponieważ komunikacja z nią była utrudniona (bariera językowa – my nie wystarczająco znaliśmy francuski, ale ona za to w ogóle nie znała angielskiego) wykonywaliśmy podstawowe komendy nie wdając się w dyskusję co akurat się dzieje. A działo się nie mało.
Po 7 minutach pani wróciła i namydliła nas czarnym mydłem, które od mydła różni się tym, że jest czarne, ma konsystencję smaru do przekładni i zapach z resztą też nie lepszy – czyli właściwie wszystkim. Po namydleniu nas tym czymś znowu wyszła. Zakładam, bo potwierdzić tego ni jak nie mogę, że tym razem musieliśmy naciągnąć tym mydłem. Nie mówię, że to było nieprzyjemne, ale w zasadzie lubię wiedzieć co się ze mną robi, a w tym wypadku musiałem zdać się na moją intuicję. Zacząłem się na nią zdawać, a kiedy byłem już prawie zdany, weszła Muhhamedka i znów polała mnie letnią wodą. Pomyślałem, że jak tak dalej pójdzie zacznę bez pytania sypać adresami i kontaktami, ale kiedy tak sobie frywolnie wolnomularzyłem, pani poprosiła nas, żebyśmy się odwrócili i położyli na brzuch, następnie założyła czerwoną rękawiczkę z pięcioma palcami. Po tym co czytałem o Jerzym Kosińskim, stanęła mi przed oczyma perspektywa silnego zaciśniecia pośladków, ale pani zamiast zakradać się odkuchennie zaczęła pocierać rękawiczką o moje plecy, czyli rozpoczął się etap eksfoliacji mechanicznej gruboziarnistej. Tak przynajmniej nazwałbym to dla zobrazowania procesu, jaki przesuwał się niebezpiecznie szybko w kierunku bioder. Na szczęście i tym razem odbyło się bez niespodzianek, a pani poprosiwszy mnie o to, żebym przekręcił się na plecy wymasowała mi także klatkę i brzuch. Wałeczek zrogowaciałego naskórka pilingowanego przez Muhhamedkę słał się gęsto i muszę przyznać, że od tego momentu zaczęło mi się to wszystko bardzo podobać. Nawet kolejne zlanie mnie chłodną wodą nie było w stanie wyprowadzić mnie z nastroju błogiego upojenia chwilą. To było już nie tylko dla ciała, ale także dla ducha. I zapowiadało się coraz więcej i lepiej.
Kolejnym punktem było obrzucenie nas błotem pomieszanym z aromatycznymi ziołami (wyczuliśmy goździki i cynamon, ale zapewne było tam coś jeszcze), potem wymycie włosów szamponem z mieszanki czarnego mydła i czegoś jeszcze a następnie masaż (ale to już w innej sali) olejkiem arganiowym rozgrzanym w tygielku glinianym, a wszystko okraszone łagodną muzyką na gitarze klasycznej. Hmm… Bardzo to wszystko było przyjemne i mógłbym rzec – chwilo trwaj – gdyby nie fakt, że nasz czas się skończył, trzeba było wytrzeć się, ubrać, uczesać i wracać do pokoju hotelowego. Wychodząc po wąskich schodkach hammanu, znajdującego się gdzieś w głębszej części mediny, na pierwszym piętrze budynku zastanawiałem się, czy my jako europejczycy normalnie w domu nie zbyt mało uwagi poświęcamy naszym ciałom. Czy nie zaczęliśmy traktować aktu mycia jako procesu zubożania (znaczy pozbywania się śladów dnia/nocy), a nie powinniśmy wrócić do korzeni, kiedy kąpiel była czynnością wzbogacającą ciało w energię a ducha w niezwykłą moc płynącą z wody. W końcu SPA oznacza zdrowie przez wodę. Czy nie powinniśmy częściej dopieszczać swoje ciało prostymi zabiegami - w końcu są zdrowe, miłe i takie przyjemne. Może to będzie moje postanowienie noworoczne? W końcu jaki nowy rok, taki cały rok.