poniedziałek, 3 stycznia 2011

W drodze na Sahare


Opuszczenie As-Sawiry pozostawiło nas z mieszanymi uczuciami, bo to piękne miasto, powolne, smaczne i bezpieczne. Od tego momentu mieliśmy przyspieszyć i przedostać się dość poważnym tempem aż na Saharę, niedaleko granicy z Algierią. Po drodze czekały nas dwa miasta, które raczej potraktowaliśmy jako punkt wypadowy niż coś, co można obejrzeć i czymś, czym można się zachwycić. Autobus z Marrakeszu dowiózł nas do Ouarzazate, porzucił i pojechał w dalszą, pokręconą drogę. A droga była prześliczna, malownicza, ale także refluksogenna. I niestety dotyczyło to także nas, gdyż mimo pobrania pastylek niwelujących efekt bujającego autobusu, nie udało nam się utrzymać dżina w butelce. Na szczęście nie byliśmy jedynymi, którym się to nie udało. Każdy kto brał udział w tym przedstawieniu uśmiechał się łaskawie znad torebki foliowej i ze zrozumieniem czekał na kolejny wyrzut sumienia.
Wszystkiemu winne były bardzo wijące się drogi prowadzące do Ouarzazate, które oczywiście wynagradzały swoim pięknem wszystko to, co człowiek musiał przejść będąc pasażerem.

Altas rozpoczął się łagodnie, ale biorąc pod uwagę, że As-Sawira leży mniej więcej na poziomie morza, Marrakesz pewnie nie jest dużo wyżej, a żeby dotrzeć do miasta docelowego trzeba było pokonać wysokość ponad 2500 m., musieliśmy się liczyć z tym, że droga trochę nas zmęczy i udręczy. Serpentyny na zboczach gór, wielkie przestrzenie i wiatr, który po wyjściu z autobusu smagał chłodniejszą niż nad morzem smugą potwierdzały fakt bycia w górach i napełniał nas radością obcowania z naturą nie bardzo naruszoną jeszcze ludzką ręką, niezadeptaną zbyt wieloma stopami wszędobylskich turystów (którymi sami jesteśmy).


Niedaleko naszego miejsca postoju tej nocy znajduje się miasteczko, którego nieświadoma sława rozciąga się jak świat szeroki, a to dzięki plenerom, które wykorzystane zostały do kilku wielkich produkcji filmowych, w tym „Gladiatora” Ridleya Scotta. Ta miejscowość to Âït Benhaddou – przepięknie położona na zboczu Kasba, w której do dziś żyje 12 rodzin i właściwie robią to co robili ich przodkowie 100 czy 200 lat temu.

Na dole w pomieszczeniu zbudowanym z błota i szlamu w kolorze zachodzącego słońca chowają się zwierzęta domowe takie jak krowa czy osiołek, niedaleko kobiety odziane w tradycyjne ubiory arabskie, a właściwie trochę berberyjskie, trochę arabskie rozłupują migdały, które potem sprzedają na targu. Idąc wyżej po schodach, których konstrukcja opiera się na tym samy błocie i mule oraz liści palmowych, po schodach, które trzęsą się z każdym krokiem i gdy się dobrze tupnie, osobom idącym poniżej na głowę sypie się wszędobylski pył o kolorze ochry. Miejsce jest fascynujące nie tylko ze względu na fakt, że ludzie, którzy tam mieszkają są naturalni i oczywiście trochę przyzwyczajeni do turystów, ale nadal robiący to co każe im natura i to co robili ich dziadowie, ale także dlatego, że można się zachwycić dawnym kunsztem architektonicznym, bo miejsce to wygląda dokładnie tak samo jak przed laty. Oczywiście w pewnej części odrestaurowane dzięki pieniądzom, jakie przypłynęły doń przy produkcji Gladiatora, czy Laurenca z Arabii, ale konserwatorzy zadbali, żeby zachować oryginalność i walory estetyczne, jakie wykreowali twórcy tego miejsca.

Wspinaczka na sam szczyt miasteczka odwdzięcza się czarownym widokiem na połączenie płaskich terenów zwieńczonych szczytami atlasu wysokiego. Słońce, które miało się ku zachodowi oświetlało mury dodając im jeszcze głębszego i bardziej soczystego koloru. Nie dziwne, że scenarzyści i reżyserowie wielkich produkcji wybierają to miejsce na swoje plenery, skoro każdemu, kto dostanie się na samą górę miasteczka widok zapiera dech w piersiach i wcale nie jest to spowodowane męczącą wspinaczką.
W Gladiatorze, który to film przypomnieliśmy sobie tego wieczoru, można zobaczyć to miejsce jako scenografię do tej części obrazu, w którym Russel Crow stacza pierwsze walki na malutkiej arenie, która prawdopodobnie została zbudowana u podnóży Âït Benhaddou. Nie ma teraz już po niej śladu, więc istnieje także taka ewentualność, iż wykreowano ją przy pomocy zwinnych rąk operatorów stacji graficznych o dużych mocach renderingowych. Zobaczenie na DVD tego, co mieliśmy możliwość doświadczyć na własne oczy było satysfakcjonujące i cieszyliśmy się jak dzieci z tego faktu.
Poziom radości obniżyła wiadomość, że do następnego miasta postojowego będziemy musieli dostać się autobusem, który rusza o godzinie 4:15. Ponieważ w naszej grupie panuje monarchia parlamentarna w drodze referendum podjęliśmy decyzję o znalezieniu innego, może trochę gorszego autobusu, który nie wyruszałby o tak morderczej porze, bo w końcu jakby nie patrzeć to były nasze wakacje, a w wakacje należy też trochę wypocząć. Baliśmy się z drugiej strony, że autobus, który zawiezie nas do Zagory, gdyby okazał się mieć gorsze amortyzatory niż ten, który przewiózł nas z Marrakeszu, z jeszcze większą pasją spowoduje efekt, który moi znajomi Górale nazywają „cafinką”. Leń jednak wziął górę i o godzinie 7:00 załadowaliśmy się do bardzo przyzwoitego busa z wygodnym siedzeniami. Resory miał sprawne, amortyzatory chyba też a droga nie była już aż tak pokręcona jak wcześniej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz