sobota, 1 stycznia 2011

W As-Sawira


Dojechaliśmy po 4 godzinach w autobusie, który wytwarzał swoisty mikroklimat. Taka inwersja klimatyczna, która polegała na tym, że mimo dość ostrego słońca na niebie i nawiewu w autokarze, temperatura wewnątrz pojazdu była dużo wyższa niż ta na zewnątrz. To powodowało, że spocone Marokanki, które dosiadły się w połowie drogi stojąc nad nami swoim narastającym w siłę zapachem próbowały wygonić nas ze swoich siedzeń, aby ustąpić im miejsca. Byliśmy jednak twardzi i nie dżentelmeńscy. Jak Sobieski pod Wiedniem. Tyle, że tam byli Turcy a tu Marokanki, tam ich zabijano a tu zwyczajnie braliśmy je na wytrzymałość i pośrednio wzmacnialiśmy ich żylaki.

Wychodząc naprzeciw naszym oczekiwaniom miasteczko okazało się malowniczym miejscem, z małą mediną, w której toczy się całe życie tego ośrodka. Pisząc ośrodka specjalnie używam niniejszego słowa, dlatego iż As-Sawira była i jest centrum kulturalnym regionu skupiając się przede wszystkim na muzyce, malarstwie i estetyce w ogóle. To widać już w samej budowie miasta, które jest bardziej europejskie, niż inne mediny (projektował je Francuz na polecenie sułtana), ma szerokie uliczki, na których wzorem hiszpańskich miasteczek można ustawiać obrazy, gobeliny i inne dobra. Pełnią one rolę wystaw sklepowych, ale także mini galerii. Co roku odbywa się w tym mieście kilka festiwali muzyki ( głównie lokalnej, arabskiej), a historia mówi, że był tu nawet sam Jimmy H. a w latach 60’pielgrzymkowali tu fani Boba M. Kultura przez duże Ku.
I w takim oto kulturalnym mieście przyszło nam spędzić 31.12, czyli popularnego Sylwestra. Turystów w mieście było wielu, więc uznaliśmy, że tak jak w Europie, na głównym placu zbierzemy się wszyscy, obejrzymy pokaz sztucznych ogni i upojeni rosyjskim szampanem oddamy się tańcom, hulankom swawolom, ale okazało się, że o godzinie 0:00 plac był w miarę pusty, garstka tylko wariatów, takich jak my stała uśmiechnięta i patrząca na komórki oczekiwała sygnału do rozpoczęcia fety. Ponieważ to kraj muzułmański i alkohol jest dobrem deficytowym odkręciliśmy butelkę Coli i potrząsnęliśmy energicznie, aby wyleciała syczącym strumieniem z opakowania i trysnęła niczym Dom Perignon. 


Tego samego wieczoru spędziliśmy jeszcze jednego sylwestra. Godzinę wcześniej, na plaży, która powoli kładła się spać zastał nas nowy rok, którzy nadszedł wg warszawskiego czasu. 

Siedzieliśmy wtedy w knajpie na brzegu oceanu, piliśmy lokalne piwo (okazało się, że poza mediną można sprzedawać alkohol, ale jest relatywnie drogi) i wypatrywaliśmy oznak nowej dekady. Na próżno. Potem potoczyły się wypadki z placu Hassana II i poszliśmy powoli do łóżek. Jak widać Marokańczycy nie robią wielkiego halo z nowego roku, choć doszły nas słuchy, że Marrakesz szalał w ramach jednej wielkiej imprezy noworocznej. Z naszego punktu widzenia jednak wyglądało to inaczej - towarzystwo trochę się pobawiło na nielicznych imprezach w restauracjach a następnie poszło na spoczynek wieczorny, mając na uwadze, że następny dzień też jest dniem handlowym i mimo końca miesiąca obrót trzeba robić dalej. 



Al-Sawira kładła się spać, żeby obudzić się następnego dnia tak samo piękna i słoneczna jak poprzedniego ranka. Lokalne koty, których jest wszędzie mnóstwo szukały swojego miejsca, sklepikarze zamykali swoje kolorowe stragany, żebracy chowali się w swoje bezdomne norki a morze nadal uderzało falami o mury ochronne, dzięki którym miasto może stać właściwie na brzegu oceanu i patrzeć na nadpływające kutry rybackie, które każdego ranka wyruszają w morze, aby przywieźć świeżą rybę, jaką potem można zjeść w obitych ceratą knajpach zaraz przy rynku.
Zamiast budzika silniki diesla w łodziach przepełnionych krewetkami, krabami, langustami i wszelkiego rodzaju rybami morskimi przy wtórze rybitw wpływały do portu, żeby napełnić stragany żywym towarem. Obiecaliśmy sobie, że tego dnia zjemy rybę, ale przedtem oddamy się samolubnej czynności, którą było opalanie naszych białych jak spodnia część płetwy delfina ciał na plaży nieopodal naszego hotelu. Wiatr wiał, słońce prażyło, a my znieczuleni lekką morską bryzą chłonęliśmy fale z serii UV a i b na spragnione światła twarze. Czysta przyjemność, która smakuje tym bardziej, że w świadomości jest cały czas 1.stycznia.
Leżenie na plaży i pętanie się po przepięknej medinie miasta mogłoby spokojnie wypełnić tygodniowy wyjazd w to urocze miejsce. Chodząc po centrum zachwycić się można urokiem As-Sawiry, jej architekturą, która jakby przemyślana była właśnie pod kątem małych sklepików, galeryjek, restauracji i hotelików. 

Mury obronne, które okalają medinę wbijają się morze i spacer po nich daje wrażenie, że miasto jakby jest integralną częścią oceanu, jak gdyby wyrastało zeń i tworzyło pomost pomiędzy dwoma żywiołami – wodą i ziemią. I ogniem, gdyż na murach stoją wielkie, odlane z brązu w XVIII wieku armaty broniące dostępu do miasta od strony morza. 

Tutaj z resztą przed setkami lat przypływały wyprawy z Europy aby handlować ziołami, niewolnikami i złotem. To taka Łódź dla Maroka – tu łączyły się trzy kultury - żydowska, muzułmańska i chrześcijańska. W medinie jest nawet zapomniany kościół katolicki, który założony został przez Portugalczyków, ale teraz jest zamknięty na kłódkę, dach się obsunął i niebezpiecznie jest wchodzić do budynku, więc władze zabroniły doń dostępu.
Urocze miasto, urocza plaża, czyste hoteliki, nie nachalni naganiacze (jak na marokański standard), ceny średnie, ale cały czas akceptowalne (Tajin za 30-40 Dh, śniadanie 25-30Dh) no i ryby, świeże jak chleb, po który mając 9 lat stałem w 3 godzinnej kolejce na ulicy Baonu Zośka w Warszawie. Mimo odległości tego wydarzenia cały czas pamiętam, jak smakowało tam pieczywo, stąd jeżeli coś jest świeże, zawsze przywodzi mi na myśl właśnie tamtą chwilę. 



Rybne knajpy wyglądają nie zaciekawie, ale klimat tych miejsc musi wynagrodzić ich wygląd. Klimat, to może za wiele powiedziane, bo wszechobecnym zapachem jest aromat sardynki a widokiem kot rozprawiający się z głową soli, ale mimo wszystko dla miłośników morskich opowieści to jest dobre miejsce, bo tak naprawdę chodzi przecież o smak. A smaków tam jest co niemiara. Podchodząc do straganu obok kuchni wybiera się sztukę, którą potem można zjeść. Nam wypadło wybrać doradę, solę, krewetki, jakąś rybę, której nazwy nie pomnę i trochę kalmarów. Potem my usiedliśmy na skajemy obite ławeczki a owoce morza usiadły na skwierczącej blasze/grillu i przygotowywane być zaczęły do konsumpcji. Przyznam, że ryby nie są moim konikiem i krewetki to może chętnie, ale dłubanie we wnętrznościach płetwali nie należy wg mojej oceny do pierwszorzędnych przyjemności. Stąd do podanych potraw podszedłem z dystansem i z takowym odszedłem, mimo iż prosto i szybko przyrządzone propozycje były smaczne i zdrowe. Wydłubawszy tyle mięsa ile się dało z pod kręgosłupa dorady, obskubawszy mięsko spomiędzy ości sardynek, urwawszy wszystkie główki, nóżki i odwłoczki krewetkom zjedliśmy to co wedle naszej opinii się nadawało się do wsadzenia do ust i uznaliśmy, że musimy zakończyć tę profanację, bo to nie godne tak zmasakrować pożywienie widelcem i nożem a tak niewiele z tego skorzystać. Ośmiorniczek to nawet chyba nie spróbowaliśmy.
Kiedyś ktoś mnie zapytał, jakie ryby lubię najbardziej.
- Filety w panierce – odpowiedziałem – bo nie widać jak naprawdę wyglądają i nie trzeba dłubać z nich ości.
Może jestem w tym względzie francuskim pieskiem, może tracę piękno rybich smaków, może obrazi się na mnie za to stwierdzenie związek rybołówstwa polskiego i kilku rybaków z helu, ale dla ryby to tylko w sushi i to już przygotowane przez kogoś, kto to dobrze umie robić.
Ale po tej degustacji na przystani przynajmniej wiemy, co tracimy świeżych ryb nie lubiąc.
Ponieważ część robienia dobrze „dla ciała” nie do końca nam wyszła, bo z rybnej restauracji wyszliśmy niedojedzeni uznaliśmy,  iż spróbujemy przemieścić środek ciężkości przyjemności w kierunku bardziej „dla ducha” i zamówiliśmy sobie wizytę w Hammamie.
Hammam, to tradycyjna łaźnia parowa, której początki sięgają tak dawna, że przyznam się, że nie mam na tyle wielu informacji, żeby się mądrzyć więcej w tym temacie. A ponieważ źródła się wyczerpały postanowiliśmy sięgnąć do organoleptyki – czyli odwiedzić to miejsce samemu. Na początek nie poszliśmy do łaźni publicznej, bo są pewne ograniczenia, których nie dało się przeskoczyć. Ponieważ chcieliśmy iść tam razem, a Hammam, w przeciwieństwie do fińskiej sauny, jest stricte monopłciowy, nie moglibyśmy przeżyć tego tajemnego rytuały we trójkę. Dlatego też zarezerwowaliśmy sobie małą łaźnię tylko dla siebie, w której my dyktowaliśmy warunki. Podyktowaliśmy jest tak, żeby wpuszczono nas tylko we trzy osoby, żebyśmy mieli swoje dwie panie do obsługi i żeby przyniesiono nam drinki z palemkami. Tego ostatniego nie mogli właściciele spełnić, więc ulegając ich namowom odpuściliśmy to jedno uwalniając przy okazji najmłodszą córkę kierownika tego przybytku, którą wzięliśmy w niewolę, w razie gdyby nie chciano oddać nam plecaków i klapków po zakończeniu zabiegów.
Główna sala w łaźni to podgrzewane pomieszczenie z ceramicznymi płytkami na ścianach, ławeczkami i matami do posadzenia zadka. My posadziliśmy nasze na podłogach, zgodnie z instrukcjami pani kąpielowej, którą dla łatwości plecenia opowieści nazwę chwilowo Muhhamedka.
Muhhamedka na początku polała nas wodą z kubła, po czym wyszła z łaźni. Najwidoczniej ciała przed rytualną ablucją muszą nasiąknąć letnią wodą. Ponieważ komunikacja z nią była utrudniona (bariera językowa – my nie wystarczająco znaliśmy francuski, ale ona za to w ogóle nie znała angielskiego) wykonywaliśmy podstawowe komendy nie wdając się w dyskusję co akurat się dzieje. A działo się nie mało.
Po 7 minutach pani wróciła i namydliła nas czarnym mydłem, które od mydła różni się tym, że jest czarne, ma konsystencję smaru do przekładni i zapach z resztą też nie lepszy – czyli właściwie wszystkim. Po namydleniu nas tym czymś znowu wyszła. Zakładam, bo potwierdzić tego ni jak nie mogę, że tym razem musieliśmy naciągnąć tym mydłem. Nie mówię, że to było nieprzyjemne, ale w zasadzie lubię wiedzieć co się ze mną robi, a w tym wypadku musiałem zdać się na moją intuicję. Zacząłem się na nią zdawać, a kiedy byłem już prawie zdany, weszła Muhhamedka i znów polała mnie letnią wodą. Pomyślałem, że jak tak dalej pójdzie zacznę bez pytania sypać adresami i kontaktami, ale kiedy tak sobie frywolnie wolnomularzyłem, pani poprosiła nas, żebyśmy się odwrócili i położyli na brzuch, następnie założyła czerwoną rękawiczkę z pięcioma palcami. Po tym co czytałem o Jerzym Kosińskim, stanęła mi przed oczyma perspektywa silnego zaciśniecia pośladków, ale pani zamiast zakradać się odkuchennie zaczęła pocierać rękawiczką o moje plecy, czyli rozpoczął się etap eksfoliacji mechanicznej gruboziarnistej. Tak przynajmniej nazwałbym to dla zobrazowania procesu, jaki przesuwał się niebezpiecznie szybko w kierunku bioder. Na szczęście i tym razem odbyło się bez niespodzianek, a pani poprosiwszy mnie o to, żebym przekręcił się na plecy wymasowała mi także klatkę i brzuch. Wałeczek zrogowaciałego naskórka pilingowanego przez Muhhamedkę słał się gęsto i muszę przyznać, że od tego momentu zaczęło mi się to wszystko bardzo podobać. Nawet kolejne zlanie mnie chłodną wodą nie było w stanie wyprowadzić mnie z nastroju błogiego upojenia chwilą. To było już nie tylko dla ciała, ale także dla ducha. I zapowiadało się coraz więcej i lepiej.
Kolejnym punktem było obrzucenie nas błotem pomieszanym z aromatycznymi ziołami (wyczuliśmy goździki i cynamon, ale zapewne było tam coś jeszcze), potem wymycie włosów szamponem z mieszanki czarnego mydła i czegoś jeszcze a następnie masaż (ale to już w innej sali) olejkiem arganiowym rozgrzanym w tygielku glinianym, a wszystko okraszone łagodną muzyką na gitarze klasycznej. Hmm… Bardzo to wszystko było przyjemne i mógłbym rzec – chwilo trwaj – gdyby nie fakt, że nasz czas się skończył, trzeba było wytrzeć się, ubrać, uczesać i wracać do pokoju hotelowego. Wychodząc po wąskich schodkach hammanu, znajdującego się gdzieś w głębszej części mediny, na pierwszym piętrze budynku zastanawiałem się, czy my jako europejczycy normalnie w domu nie zbyt mało uwagi poświęcamy naszym ciałom. Czy nie zaczęliśmy traktować aktu mycia jako procesu zubożania (znaczy pozbywania się śladów dnia/nocy), a nie powinniśmy wrócić do korzeni, kiedy kąpiel była czynnością wzbogacającą ciało w energię a ducha w niezwykłą moc płynącą z wody. W końcu SPA oznacza zdrowie przez wodę. Czy nie powinniśmy częściej dopieszczać swoje ciało prostymi zabiegami - w końcu są zdrowe, miłe i takie przyjemne. Może to będzie moje postanowienie noworoczne? W końcu jaki nowy rok, taki cały rok.





3 komentarze:

  1. Hubiś, cudne opisy!!! Ty się Szwagier z powołaniem minąłeś:P
    Pozazdrościć Wam tych pięknych wrażeń...
    Całusy noworoczne:*

    OdpowiedzUsuń
  2. czesc
    dzis czekalismy w umowionym miejscu, szkoda ze nie udqlo sie spotkac, zwlaszcza ze wolalam Huberta ale widocznie jakos nas nie widzial,
    Trudno
    Milej podrozy

    OdpowiedzUsuń
  3. a ja juz wróciłam - ujemne temperatury i snieg prosto z nieba. Bawcie sie tam, a ja zabierams ie za czytanie:)

    OdpowiedzUsuń