Podróż do Fez zajęła nam więcej niż 20 godzin z przerwami technicznymi. Jako środek transportu wybraliśmy autobus znamienitej marokańskiej linii CTM, który jechał bezpośrednio z Zagory do Casablanki, skąd mieliśmy nadzieję złapać drugi autobus, wtedy już bezpośrednio do Fezu. Operacja udała się, dzięki tabletkom blokującym odruchy cofające poszliśmy w miarę szybko spać, a ponieważ jazda odbywała się w nocy, udało nam się na trochę zmrużyć oczy, a budzeni byliśmy tylko na chwilę sporadycznie emitowanymi dźwiękami towarzyszącymi emocjom tych, którzy o pigułkach na chorobę lokomocyjną nie wiedzieli.
Po prawie dwóch tygodniach w Maroko, po przejechaniu najpiękniejszych miejsc, jakie można zobaczyć w tym kraju ciężko jest napisać coś bardzo entuzjastycznego o mieście, które w przewodnikach określane jest jednym najważniejszych punktów podróży do Maroko. Na szczęście nie wziąłem się za pisanie przewodnika, a moje notatki to bardzo subiektywne zapiski myśli podczas podróży. Dlatego Fez nie pozostawił we mnie wielu entuzjastycznych wspomnień. Może też dlatego, że już na samym początku, kiedy dojechaliśmy do stacji autobusowej podszedł do mnie człowiek w lokalnym ubraniu i powiedział:
- Dzień dobry, taksówka?
- Nie, dziękuję bardzo – odparłem i w uprzejmym geście złożonych rąk na wysokości klatki piersiowej spojrzałem na człowieka, który jednak nie dał za wygraną.
- Co to za gest, który pokazałeś przed chwilą? Jakieś indyjskie znaki?
- No rzeczywiście, takiego gestu używa się w Indiach – powiedziałem, ale nadal nie chciałem dać się wciągnąć w rozmowę. Nie miałem ochoty z nikim rozmawiać, nie miałem ochoty brać taksówki spod dworca, nie miałem też ochoty tłumaczyć nikomu, dlaczego używam indyjskiego znaku powitania w geście podzięki. Chciałem, żeby pan sobie poszedł.
- Jesteś z Indii?
- A czy wyglądam na Hindusa? – zapytałem retorycznie i uśmiechnąwszy się odwróciłem się w stronę mapy miasta, żeby zorientować się gdzie jesteśmy i ile czasu zajmie nam podróż do mediny.
- Co to za zachowanie?!. Ja chciałem pomóc, chciałem zaoferować taksówkę, a ty mnie zignorowałeś!. To jest rasizm. U nas w kraju nie ma miejsca dla rasistów. Jak ci się nie podoba, to nie przyjeżdżaj do nas – rozpoczął mówiąc coraz głośniej i zbliżając się do mnie niebezpiecznie.
- Ja ci podziękowałem i nie chciałem obrażać. – odpowiedziałem, ale nie miałem zamiaru się za bardzo tłumaczyć z mojego postępowania. Jedyne co mnie interesowało to, żeby nie dać się w bójkę, bo nie byliśmy na swoim terenie i teoretycznie mogliśmy ponieść duże straty, gdyby pan okazał się mocniejszy w liczbie tubylców.
- Nie chcemy takich tutaj! – zaczął się rzucać.
- Ja tylko podziękowałem, nie ma o co się kłócić.
Tamten jeszcze coś powiedział i wyszedł na zewnątrz.
Dla wszystkich tych, którzy nie podróżowali po krajach arabskich sytuacja może wydawać się nie zbyt klarowna, a moje zachowanie nawet niegrzeczne, czego starałem się unikać podczas całej podróży, mimo dość wielu sytuacji irytujących. Niestety, ale w Maroko, ale także innych krajach, gdzie kult naganiacza święci swe tryumfy, osoba która zbliża się do podróżnika i pyta skąd jest, albo czy czegoś potrzebuje w grubej większości wypadków jest nieszczera albo oczekuje za to pieniędzy, albo zaprowadzi owego delikwenta do sklepu z dywanami albo w najgorszym wypadku okradnie. Rzadko zdarza się, że pomocnikiem kierują czyste, altruistyczne pobudki i chce się przy okazji np. podciągnąć w języku angielskim. Przez wielość relacji innych obieżyświatów i ostrzeżeń w przewodnikach nasz dystans do takich osób jak ten na dworcu był maksymalnie duży. To wina tych, którzy przez lata ugruntowali pozycję arabskich naciągaczy jako osób, których należy się wystrzegać, a najlepiej w ogóle nie zaczynać z nimi konwersacji. Tych, który zetknęli się z tym zjawiskiem moje zachowanie zapewne nie zdziwiło by. Dlatego nie miałem moralnego kaca, kiedy człowiek ten odszedł ode mnie z dezaprobatą. Lepiej narazić jednego człowieka na drobny dyskomfort niż dać się oszukać/okraść/zwieść 99 innym. Bardzo mi przykro, o sympatyczny narodzie marokański.
To co mogę powiedzieć na temat mediny Fez, to że jest chyba największą mediną w Maroko. Podobno ma ponad 9000 małych uliczek w swoim wnętrzu i oczywiście nie przeszliśmy ich wszystkich, ale z naszych pobieżnych obserwacji wynika, że rzeczywiście tak może być. Długa na pół godzinny spaceru i szeroka na nie wiem ile stara część miasta jest tak zaplątana i tak zawiła, że zawilec przy niej mógłby pełnić rolę wzorca w Sevres pod Paryżem.
Ilość zakrętów i ślepych uliczek powoduje, że łatwo się zgubić, ale właściwie to czysta przyjemność i daliśmy sobie odrobinę tego luksusu już pierwszego dnia. Na szczęście nie zapuściliśmy się aż tak głęboko, żeby nie móc jakimś tam magicznym sposobem nie odnaleźć trasy do naszego małego hoteliku. Hoteliku, który był tak ukryty, że gdyby nie wielkie kierunkowskazy, nigdy byśmy tam nie trafili.
Hotelu strzegł, chyba w nawiązaniu do mitycznych twierdz, prawie biały kot, który w dodatku był zupełnie ślepy. Nie przeszkadzało mu to jednak w hasaniu po wszystkich piętrach, skakaniu po sofie na recepcji i bawieniu się frędzlami zasłonki, która wisiała przy schodach na pięterko. Kot, który nigdy nie widział okazał się być bardziej sprawny niż człowiek, bo w ciemnych uliczkach mediny dawał sobie tak samo dobrze radę w dzień i nocy. Nauczony od kocięta poruszać się tylko dzięki temu co słyszy czuje, był sprawny jak pełnowartościowy dachowiec i zupełnie sobie nie robił nic z tego, że akurat nie może korzystać z przywilejów jakie dają oczy. Miał przecież uszy i nos. Niewiarygodne, ale tylko dzięki tym dwóm zmysłom biegał nie uderzając w ściany ani meble, bawił się jak to zwykle czynią koty a finalnie przyszedł do mnie, wskoczył na kolana i wymusił drapanie za uchem. Koty są jednak fascynujące…
Fez minął nam raczej pod szyldem chodzenia po uliczkach, jedzenia Tajina i picia niezliczonych ilości szklanek przepełnionych sokiem pomarańczowym.
Drugiego dnia, kiedy już mieliśmy kupione bilety powrotne do Casablanki, kiedy przypominaliśmy sobie wszystko to czego doświadczyliśmy podczas tej podróży przyszła na mnie refleksja, że jestem trochę zmęczony tym miastem. Nie to, że go nie polecamy. Jest warte zobaczenia, jest przepełnione Marokiem od stóp do głów, ale może warto zastanowić się, czy nie lepiej od niego zacząć, kiedy ma się duży zapas cierpliwości i jeszcze tak bardzo nie przeszkadza natarczywość zwinnych sprzedawców i naganiaczy.
Z tą myślą jechaliśmy na lotnisko i podsumowawszy naszą podróż musimy skonstatować, iż to była dobra, pouczająca i trochę męcząca wycieczka, do kraju który z jednej strony jest piękny i nieodkryty, a z drugiej strony męczący i upierdliwy (proszę mi wybaczyć użycie tego słowa, ale nie wymyślono trafniejszego określenia tego zjawiska). Pozostaną w nas obrazy i wspomnienia, które ożywać będą zawsze w wtedy, kiedy na stole pojawi się zapach kminu rzymskiego z dużą intensywnością oraz kształt wigwamu, w którego wnętrzu skwierczeć będą warzywa, kuskus oraz kawałek mięsa ze skórą i kością. Tajin. Inszallah.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz