wtorek, 4 stycznia 2011

Sahara

W Maroko płaci się na każdym kroku, za wszystko i najchętniej najwięcej. Za bilety autobusowe, za zapakowanie bagażu, za przeniesienie go z miejsca na miejsce, za oprowadzenie po Kazbie, za pokazanie fabryki produkującej olejek Arganiowy, za zdjęcie węża owiniętego wokół szyi. W Marrakeszu jest silna grupa staruszków ubranych za Berberów, którzy właśnie zeszli z gór i chętnie dadzą się sfotografować, jeżeli zapłaci się im od 10 do 100 dirhamów, a jeżeli ktoś dysponuje obiektywem o dużym zoomie i uda mu się ustrzelić takiego farbowanego Berbera niech będzie pewny, że drugi pan, który stoi niedaleko uprzejmie doniesie obiektowi zainteresowania, że został uwieczniony na matrycy światłoczułej, a tamten znajdzie sprytnego amatora fotografii gdzieś w tłumie i upomni się o swoją dolę. Takie jest Maroko, tak się tu zarabia i w gruncie rzeczy nie ma się czemu dziwić, skoro w Marrakeszu jest tak wielu przyjezdnych, którzy w większości dają się nabrać na takie sztuczki i płacą staruszkom niemałe pieniądze. Wesołe jest życie staruszka…
Zapłaciliśmy więc po 5 Dh za wsadzenie bagażu do autobusu i zaczęliśmy się starać o kontynuację snu, który przerwany został arią budzików, jakie każdy z nas nastawił,  ażeby nie przegapić autobusu. Udało się dojechać bez większych przygód. A droga znów zachwycała obrazkami przewijającymi się za oknem.
Miasto Zagora było dla nas tylko stopem na przesiadkę w wielką Toyotę z napędem 4x4, która zaraz po przyjeździe zabrała nas na dwudniową wycieczkę na Saharę.
Zanim jednak przemiły Zeit, Berberyjczyk z pochodzenia, teraz pracujący jako kierowca wycieczek na pustynie, zabrał nas do swojego wehikułu zostałem zaciągnięty zapachem do małej piekarenki, jaka miała swoją siedzibę nieopodal biura agencji organizującej wycieczkę. Zapach świeżego chleba, o którym już wspominałem, jest dla mnie tak charakterystyczny i przynosi tak ciepłe wspomnienia, że nie mogłem nie poddać się zachciance, którą był zakup kilku małych bochenków okrągłego chleba marokańskiego. Małe schodki wiodące do sali, gdzie chleb się wyrabia, piecze i sprzedaje zachęcały do zejścia jeszcze bardziej intensywnym zapachem mąki, wody, drożdży oraz gorącego pieca. Jest w chlebie jakaś prawda, jakaś czystość i naturalność. Tak jakby chleb miał moc wpływania na ludzi dobroczynnie, zmieniania ich postawy i sprawiania, że świat jest mikro lepszy.
W ciemnym pomieszczeniu pracowało dwóch ludzi przekładających właśnie gorące i parujące bochenki chleba z wielkiej tacy do koszyka, który prawdopodobnie należał do jakiejś restauracji – klienta tej piekarni. Ukłoniłem się nisko, z szacunkiem i niewyjaśnialną nabożnością. Nie zauważono mojej obecności na tyle, żeby któryś z pracowników odwzajemnił moje powitanie. Miałem wrażenie, że zapach pieczywa ma hipnotyczne właściwości i to co mnie tam przywiodło, buzowało tak mocno w głowach mężczyzn pracujących w piekarni, iż pojawienie się w tej układance elementu, który nie był zrobiony z ciasta chlebowego naturalnie uszło ich uwadze
Łamanym francuskim złamałem chlebowy trans – Dzień dobry. Czy jest możliwość kupienia u Panów chleba?
- Oczywiście – odpowiedział mężczyzna oderwany od swojej pracy, ale nie z gniewem tylko z zaskoczeniem, że nagle w pokoju pojawiła się nowa osoba – ile Pan chce chlebów?
- Cztery – odpowiedziałem – ile to będzie kosztowało?
Człowiek patrzył na mnie przez chwilę a potem odrzekł – pięć dirhamów – odwrócił wzrok w stronę koszyka z bochenkami poczym wybrał, dokładnie oglądając, czy daje odpowiednio wypieczony, cztery sztuki i podał drugiemu w celu ich zapakowania. Uśmiechając się do jednego i drugiego wyciągnąłem rękę po reklamówkę z pachnącymi smakowitościami jednocześnie podając pięć monet jednodirhamowych drugiemu z pracowników piekarni. Ten ukłonił się w moją stronę i wydał mi 20 centimów, mówiąc, że jedna sztuka kosztuje 1,2 Dh, więc jest mi winien 0,2 Dh. Wyszedłem z piekarni cały czas zaczarowany zapachem jej wnętrza i wtedy dotarło do mnie, że pierwszy raz w Maroko udało mi się kupić coś, w stosunku do czego przekonany jestem, że nie zostałem oszukany. Piekarz przecież mógł nie wydawać reszty, mógł sprzedać mi chlebki po 1,25 tak jak zwykle robią to sprzedawcy na straganach, próbując oszukać na zawyżeniu ceny lub na niewydaniu reszty. W tym wypadku głupie 20 centimów świadczyło o krystalicznej uczciwości tych sprzedawców. Czy to charakter danych osobników, czy to może magia jaką roztacza wokół siebie świeży chleb? Nie wiem.  

Droga na Saharę obniżała się wraz ze zbliżającą się granicą z Algierą. Do pewnego momentu była to jednopasmowa asfaltówka, zmieniająca jednak się z czasem w ścieżkę, na której mieści się tylko jeden samochód i mijanie kojarzyć się może z pojedynkami przepełnionych testosteronem około dwudziestoletnich fanów Jamesa Dean’a, którzy w swych błyszczących amerykańskich machinach jadąc naprzeciw siebie zjeżdżali z trajektorii czołowego zderzenia dopiero w ostatnim momencie, kiedy samochody były oddalone od siebie na grubość żyletki.  Tutaj nie było amerykańskich chłopców z lat 60-tych tylko dojrzali kierowcy samochodów typu 4x4 lub ciężarówek wiozących towar do lokalnych sklepików. O dziwo mijanie się zawsze wychodziło wszystkim na zdrowie, nie zanotowaliśmy żadnych kolizji, ale to może w związku z mniejszym poziomem tego męskiego hormonu w organizmach prowadzących pojazdy. A może pojęcie hazardu jest obce lokalnym mistrzom kierownicy? A może zbyt kochają swoje samochody z napędem na cztery koła, żeby narażać je na szwank? Na szczęście po 3 godzinach zjechaliśmy w końcu na ubitą ziemię, która z drogą nie miała absolutnie nic wspólnego, mimo iż nasz kierowca wyraźnie powiedział:
- Właśnie zjechaliśmy na drogę do Dayt Chgaga – i z wielkim zadowoleniem wjechał w pierwszą z piaszczystych zasp, prawie się w niej zakopawszy.


Dayt Chgaga to miejsce na mapie, którego właściwie nie ma. Bo oficjalna nazwa w przewodniku to Erg-Chigaga, ale tam gdzie dojechaliśmy nie było tabliczki z tą właśnie nazwą. Jak się potem dowiedzieliśmy – tak nazywa się region Sahary, na której rozłożyli się nomadzi, jakich mieliśmy za kilka godzin odwiedzić na ich biwaku. Więc jeżeli ktoś chciałbym nas zapytać gdzie dokładnie byliśmy, pewnie musielibyśmy podać współrzędne do GPS, co i tak nie pomogłoby dotrzeć do tego miejsca, bo w okręgu 25 kilometrów, jak już wspomniałem, nie ma dróg. Jest pustynia. Taka z prawdziwego zdarzenia, z wielką ilością piasku spiętrzonego w kilkunasto-metrowe wydmy, z brakiem rośli oprócz kilku krzaczków, które Bóg wie skąd czerpią wodę.

Wyobrażałem sobie, że w dawnych czasach karawany złożone z kilkunastu dromaderów przemierzały tę samą drogę, kierując się jedynie doświadczeniem przewodników i chęcią sprzedaży wiezionych towarów. Nomadzi żyjący w piaskach pustyni i Beduini, którzy w zawiązanych na głowach chustach wyglądają jak 40 rozbójników z opowieści o Alibabie. Taki obraz rysował się w mojej wyobraźni.
Tym samym tropem zmierzaliśmy my, mijając po drodze te rodzaje pustyni, o jakich uczyliśmy się geografii w szkole.
Pustynia kamienista – której powierzchnię pokrywają odłamki skalne o wielkości jajka kurzego a czasem dorodnego arbuza – jest ciężka do jazdy na wielbłądzie, gdyż nierówna trasa może skaleczyć zwierzę, więc pewnie w miarę możliwości omijana była przez karawany. My jednak, posiadając samochód o kołach do pasa z uwagą, ale w miarę zgrabnie przedostaliśmy się przed ten odcinek, kojarzący się trochę z powierzchnią jakiejś odległej planety. Płynnie przejechaliśmy w pustynię mieszaną, która była o tyle zdradliwa, że pod warstwą iluzorycznie stabilnych kamieni kryła się piaszczysta pułapka, jaka zatrzymała zapewne już nie jeden pojazd off-roadowy. Na szczęście nasz kierowca wiedział doskonale jak się prowadzi w takich warunkach i dzięki włączaniu raz po raz redukcji poradził sobie z niespodziankami, jakie czekały na nas po drodze.
Pierwszy odcinek drogi przypominał nam sawannę, gdyż drobna roślinność, kilka drzew i krzewów przeplatały się z kamieniami i piaskiem tworząc swoisty klimat. Początek nas nie zachwycił, bo inaczej wyobrażaliśmy sobie pustynię. Inaczej wygląda to na Discovery, a szczególnie pięknie ogląda się to z kojącym głosem Pani Krystyny Czubówny w tle, rozpoczynającym opowieść tymi słowy:
- Sahara zaczyna się od kamienistych wzgórz niedaleko miasta M’hamid i ciągnie się na południe przez kilkaset kilometrów…



Kiedy dojechaliśmy do części stricte piaszczystej słońce powoli zaczęło chować się za horyzontem uderzając w nostalgiczne tony czerwieni, fioletu i ciepłej żółci. Wszystko to odznaczało się na rozciągniętych wydmach wyraźnie zaznaczając ich krawędzie, fałdki, wgniecenia i wypukłości. Jak okiem sięgnąć Sahara, ta prawdziwa skonstruowana z piasku, otworzyła przed nami swoje podwoje. Otworzyła sympatycznie, niegroźnie, z uśmiechem i sympatią. Nie dla wszystkich jest ona taka łagodna, nie wszystkim pozwoliła przejść przez swoje terytorium, ale na szczęście tego dnia mieliśmy ze sobą dobrego przewodnika, dobry pojazd, dużo wody i pełen bak paliwa.
Droga, a właściwie powinienem napisać, szlak stał się bardzo piaszczysty i zdarzało się nam nie raz, że musieliśmy zatrzymywać się całkowicie, redukować obroty przygotowanego do takich zabiegów silnika a następnie ruszać powoli z rykiem 2,5 litrowego Diesla, dzięki któremu czuliśmy się tak bezpiecznie. Podjazdy pod większe wydmy stanowią nie lada wyzwanie i są niebezpieczne, więc nasz kierowca starał się wybierać takie przesmyki pomiędzy wielkimi usypiskami piasku, żeby nic nam się nie stało.
Do wioski dojechaliśmy zaraz po zmroku, kiedy słońce jeszcze cieszyło swoim ciepłem, a lekko zachmurzone niebo zapowiadało chłodną, pustynną noc. Namioty stały przygotowane. Ustawione pomiędzy dwiema większymi formacjami piaskowymi, odsłonięte od wiatru, który podczas burz piaskowych wdziera się we wszelkie szczeliny i ciężko nad nim zapanować. Dlatego lepiej zapobiegać niż potem naprawiać skutki źle postawionej osady Nomadów. Namioty były przestrzenne i wysokie, tak że dorosły człowiek mógł stanąć swobodnie w ich środku, dwa legowiska przygotowane w jednym z nich oznaczały niechybnie, że ktoś wiedział ile osób liczy nasza grupa. Byliśmy w swoim szałasie. Za lampkę służyła świeczka, choć jeżeli czytelnik myśli, że na pustyni nie ma prądu, to nic bardziej mylnego. Bateria słoneczna pełni rolę małej elektrowni, a zakładając, iż na pustyni czego, jak czego, ale słońca nie brakuje – elektryczność zapewniona jest tam cały rok. Tylko, że w ograniczonym stopniu. Bez miejsca na ekstrawagancję.
Jako świetlicę i miejsce spotkań postawiono w głównej części obozu duży namiot o wysokim stropie, w którym goście i tubylcy siadają razem, dyskutują, jedzą i śpiewają. Nam przypadło w udziale doświadczenie gościnności saharyjskich nomadów, a to dzięki wspólnemu posiłkowi, jakim był Tajin z wołowiną, który wniesiono zaraz po gęstej zupie z soczewicy. Razem z naszymi przemiłymi właścicielami obozu smakowaliśmy świeżo uduszone warzywa z mieszanką ziół opartą na kminie rzymskim i opowiadaliśmy sobie o naszych narodowych zwyczajach. Dowiedzieliśmy się np., że najważniejszym świętem dla tych ludów jest święto barana, które przypada dokładnie po Ramadanie i jest zbliżone, jeżeli chodzi o kulinarno-kulturową stronę, do naszej Wigilii. Spokrewnieni ze sobą mieszkańcy wiosek zbierają się przy stole, jedzą, śpiewają i kultywują rodzinne tradycje.
W takiej atmosferze zjedliśmy przepyszną kolację.

4 komentarze:

  1. Dobrze, że nie wzięliście kici!
    Na bank zgłupiałaby w takiej wielkiej kuwecie nie mogąc znaleźć odpowiedzniego narożnika do grzebania:-)))))

    OdpowiedzUsuń
  2. A mi to się zdjęcia podobają!

    OdpowiedzUsuń
  3. Pozdrawiamy naszych Kochanych podróżników! Dziękujemy za piękne opisy i zdjęcia/ szczególnie te w turbanach:)/, a chleb dla mnie zyskał teraz nowy smak....aż zapachniało przy tym opisie i ciepło na sercu się zrobiło:) Trudno uwierzyć, że jesteście na tej groźnej pustyni i że można nad nią zapanować...Buziaki słodkie!!!!rodzinka z Łodzi

    OdpowiedzUsuń
  4. Jestem BETI bardzo zadowolony, bo :
    1. Hubert tak plastycznie opisuje swoje wrazenia z pustyni ERG w Maroku, ze lepiej juz nie można.
    2. Sam tam 3 lata temu bylem i moge potwierdzic ze w niczym Hubi nie fantazjuje...,Pustynia Sahara jest fenomenalnym zjawiskiem i geograficznym i klimatyczmym.
    3. Ciesze sie ze Hubi stal sie także juz patriotą berberyjskiej goscinnosci. :-))
    Ci ludzie z Maroka i z gór Atlasu potrafia uszanowac wędrowców..
    Gratulacje za pokazywane zdjęcia.
    Tylko dlaczego Hubiego na nich w blogu jest brak uwidocznionego ?? ..
    Jacek

    OdpowiedzUsuń