czwartek, 6 stycznia 2011

Sahara ciąg dalszy

Potem, jak to zwykle bywa na imprezach towarzyskim ktoś, niewiadomo skąd przyniósł instrument grający, ktoś zorganizował bębny (takie pustynne, nomadyjskie) i rozpoczął się wieczór z koncertem życzeń, który rozpoczęli ubrani w swoje tradycyjne stroje mieszkańcy pustyni. Proste melodie grane na dwóch strunach były powodem do śpiewania powtarzających się słów stanowiących dla nas tylko dzwięki i zgłoski ale dla nich miały one znaczenie. Co prawda chyba nie głębokie, bo przy 20 powtórzeniu tego samego tekstu śmiali się do siebie, co oznaczało, że na pewno nie śpiewają o Allahu. Miałem wrażenie, że ich piosenki, mimo iż powstały bardzo daleko od Polski mają podobną składnie co nasze „Hej sokoły” i pewnie traktują o niespełnionej miłości (np. do róży pustyni albo wielbłąda) i są tak samo nielubiane przez młodzież i uważane za przyśpiewki weselne. Ale ponieważ nie bardzo umieliśmy czym się zrewanżować, a gitara została oddana w nasze ręce z wielkim uśmiechem, zaczęliśmy naszą część koncertu od słów „Hej, tam gdzieś z nad czarnej wody….”

Wymienialiśmy się instrumentem i graliśmy sobie nawzajem na tamburynie i bębenkach podczas występów na tyle sympatycznie, że wieczór zdawał się nie mieć końca. Chciałbym przytoczyć tytułu berberskich piosenek, jakie zostały wykonane tej nocy, ale nawet gdybym bardzo się starał, nie dałoby rady. Język, w jakim śpiewali nasi gospodarze jest różny od Arabskiego na tyle, że Marokańczycy nieberberowie go nie rozumieją. Zakładając, że po Arabsku umiemy dwa słowa (co akurat nie ma związku przyczynowo-skutkowego z rozumieniem Berberów – ale chcieliśmy się pochwalić), daleko nam do pojęcia treści niesionych przez skoczne melodie słyszane w namiocie jadalnym. Co do samego rytmu - był kwadratowy, ale z dużą ilością synkop. To informacja dla osób, które chcą się zgłębić w warstwę melodyjno-rytmiczną tradycyjnej muzyki pustyni z tego regionu.

Arabowie nie piją zbyt wiele alkoholu, a właściwie nie widzieliśmy żadnego Araba, który by to publicznie robił, więc spodziewaliśmy się iż i w tym wypadku jedynym napojem podanym do kolacji będzie przesłodzona herbata miętowa. Nie zawiedliśmy się, ale to może i dobrze, bo alkohol rozpętałby burzę namiętności muzycznych i mogłoby się skończyć odśpiewaniem „Cała sala śpiewa z nami” na dwa głosy, a to oznaczałoby zapewne szybki upadek imprezy. A tak impreza toczyła się swoim powolnym niewymuszonym rytmem na 4 i dryfowała spokojnie w kierunku naturalnego końca. Bębenki zmęczyły dłonie, struny wygniotły palce, urządzenie a la kastaniety zaczęło doskwierać uszom swoim wysokim, blaszanym i monotonnym stukaniem, uśmiechy zamieniły się w ziewanie, niektórzy zlegli przy stołach oddając się błogiemu stanowi nocnego letargu. Wszystkie symptomy świadczyły o tym, że impreza się skończyła.

Na zewnątrz natomiast czekały na nas cuda, jakie widzi się rzadko mieszkając w dużym, oświetlonym mieście, jakie na co dzień zamieszkiwać nam przypadło. Po wyjściu z namiotu uderzyły nas dwa efekty. Efekty całkowite, totalne i naturalnie wielkie. Pierwszy to cisza a drugi to ciemność. Trzeci – chłód – nie został zaliczony do efektów anormalnych, biorąc pod uwagę aktualną temperaturę w Warszawie.


Cisza była tak wszechobecna, że nasze uszy, które zazwyczaj przyjmują hałas o permanentnym natężeniu o wartości pewnie około 20-30 dB (nawet w cichym domu pracuje lodówka, przejeżdża samochód, kapie deszcze o rynnę etc.), nie były w stanie ogarnąć tej pustki i każdemu z nas piszczało w uszach wewnętrznych na tyle głośno, że wszyscy wspólnie stwierdziliśmy, że mamy słuchowe omamy. To niesamowite jak bardzo przyzwyczailiśmy się do szumu jaki nas otacza. Jak bardzo ignorujemy jego obecność. I jak bardzo potrafimy słyszeć ciszę. Wręcz boleśnie. Potem w namiocie, kiedy starałem się zasnąć przeszkadzało mi bicie mojego własnego serca, który było aktualnie dźwiękiem o największym natężeniu w owej chwili. Podczas takiej ciszy, a wiatr pozwolił sobie tej nocy nie wiać i nie robić dodatkowych efektów dźwiękowych, mózg zmuszony jest do wytwarzania pseudo dźwięków, więc leżąc i próbując przejść na drugą stronę powiek słyszałem wyimaginowane piosenki, słowa, zdania i melodie. Jakby myśli miały minimalną głośność, ale w normalnych warunkach to co nas otacza ma na tyle mocy, że je zagłuszyć. Teraz słyszałem wszystko to co miałem w głowie. A może nawet to, co inni w namiocie mieli w głowach?

Cisza w połączeniu z drugim efektem, który nas otaczał była jeszcze potężniejsza. Wychodząc z namiotu weszliśmy w absolutną ciemność. Czarność, która swoim natężeniem jest obiektem zazdrości wszystkich drukarzy, na których profesjonalnej drodze stanie wyzwanie wydrukowanie z CMYK’a np. postaci kominiarza lub górnika po 24-godzinnej szychcie.

Gdyby można mierzyć czerń gęstością, prawdopodobnie odbilibyśmy się od grubej ściany zaraz przy wyjściu z namiotu. Na szczęście ciemność saharyjska jest uprzejma i wpuściła nas do siebie, dając kilkanaście sekund na przyzwyczajenie oczu do tego niezwykłego widoku. Piszę widoku, bo zaraz po tym, jak nasze organizmy otworzyły maksymalnie nasze źrenice, podobnie jak fotograf zmniejsza przysłonę i zwiększa ISO w swoim cyfrowym cacku, zobaczyliśmy niebo. Pan księżyc był na tyle miły, że tego dnia stanął w koniunkcji z Ziemią i w ogóle go nie było widać, nawet w postaci najcieńszej łódeczki (im bliżej równika tym księżyc wychodzący z nowiu bardziej przypomina wypełniającą się miseczkę niż literkę C – jaką widać np. w Polsce). Powoli przyzwyczajonym do ciemności oczom ukazał się w końcu nieboskłon usiany taką ilością gwiazd, jakiej dawno nie widzieliśmy. Nieskończona ilość kropek w górze daje poczucie bycia częścią nieogarniętego myślą ludzką wszechświata, który nie ma początku ani końca. Patrząc w niebo z otwartymi ustami milczeliśmy przed długą chwilę, słuchając pisków w naszych uszach. A może to kosmos nadawał do nas swoją audycję?

Znalezienie Wielkiego Wozu nie było takie łatwe, bo w miarę przesuwania się na południe kuli ziemskiej Wielka Niedźwiedzica chowa się za horyzontem i nie cieszy oka swoim znanym kształtem. Pokazują się za to inne konstelacje, których my ludzie północy nie mamy możliwości oglądać na co dzień. Chciałbym umieć je nazwać, ale przyznam się do opuszczenia tych konkretnych lekcji geografii w szkole podstawowej jak i w średniej. Jedyne co wiem, to to, że jest tam gdzieś krzyż południa, ale chyba w Maroko jeszcze go nie widać.

Zachwyceni widokiem poszliśmy spać ( a raczej próbować zasnąć wśród wszechogarniającej, zbyt głośniej jak na nasze uszy ciszy) aby rano wstać razem z muzułmanami i obejrzeć wschód słońca. Oni w modlitwie na kolanach a my siedząc na wydmach.

Gdyby w pobliżu stał meczet, pewnie o godzinie 7:00 dało by się słyszeć Immama, który z modulacją syreny alarmowej ogłosił by wschód słońca. Na szczęście nie było w okolicy nawet najmniejszego minaretu, więc rolę budzika spełnił mój telefon grający zupełnie europejską melodię.

Zobaczyliśmy wschód słońca nad pustynią, który jest jeszcze piękniejszy od zachodu. Tym razem pozwolę zdjęciom przemówić za mnie. (To część dla tych, którzy wolą obrazki od czytania)
















A potem pojechaliśmy w stronę pięknego miasta Fez.


A o fezie opowiem już niebawem...
 


1 komentarz:

  1. Hubi pieknie piszesz, czas bys swe wrazenia podróżnicze przeniosl na papier wydawnictwa. Przeczytaj po powrocie ksiązke Tomasza Michniewicza ( facet z rocznika 1982 !! ) Napisal On dobra relację o podróżach po krajach Azji Pldn o tyt
    " SAMSARA " wyd. otwarte Kraków 2010r. TY HUBI takze podobnie lekko i treściwie piszesz i robisz super zdjęcia..
    Pomysl o tym co Ci radzę..
    Pozdrawiam cieplo Beti i Ciebie
    Jacek Strzelecki

    OdpowiedzUsuń