środa, 29 grudnia 2010

Casablanca




Do tego uroczego nadmorskiego miasta dotarliśmy dopiero o godzinie 2 w nocy. Samolot marki Airbus prowadzony przez wprawne ręce potomków konstruktorów rakiet V2 zniżał się do płyty lotniska delikatnie czając się, aby zająć swoim jestestwem pas startowy, który w tym momencie właściwie powinien nosić miano pasa lądowniczego. Jednak zamiast osiąść jak Allach przykazał na betonie portu lotniczego w Casablance dokładnie na kilka metrów przed punktem styku pilot pierwszy z pilotem drugim energicznym ruchem popchnęli manetki w stronę dzioba i nasz A321 z całą mocą zaczął wzbijać się znów w powietrze. Stewardesa wykonała standardowy, uspokajający zabieg ogłaszając przez interkom, że nie ma się czego obawiać, że wszystko jest pod kontrolą i że zaraz podejdziemy do lądowania drugi raz. Nikt jej oczywiście nie uwierzył, bo gdyby nam się urwało skrzydło, albo odpadłoby koło, powiedziałaby dokładnie to samo. Dlatego pewnie pasażer obok mnie, kiedy zgasło światło, złożył rączki w małdrzyk i prawdopodobnie rozpoczął najdłuższą litanię, jaką znał. Światło się nie zapalało, ale odezwał się kapitan.
To był jeden z tych momentów, kiedy pasażerowie bardzo dokładnie lubią posłuchać kapitana, który i tak oczywiście nie powiedziałby prawdy o tym co się zepsuło, bo niczego w takim wypadku załoga nie pragnie bardziej niż paniki na pokładzie. Dlatego herr kapitan ogłosił, że nic się nie stało, że zawrócimy i że podejdziemy lotnisko z drugiej strony a za 10 minut będzie po wszystkim. Miałem nadzieję, że nikt nie wpadnie na pomysł, żeby nie tworzyć zbędnego napięcia i w telewizorach puścić film o ataku na WTC. Na szczęście dla wszystkich po 10 minutach było po sprawie. Samolot wylądował, wyhamował, zająć pozycję parkingową a ludność wypuszczono po bagaże. Pas transportowy, na którym mieliśmy odebrać nasze plecaki nie zadziałał, więc już po 30 minutach poinformowano nas, że wszystko odbędzie się na innym pasie, który też nie do końca działał, ale przynajmniej podawał pojedyncze bagaże podróżnikom. Zanim dostaliśmy nasze, zdążyliśmy już ułożyć sobie scenariusz, co by było, gdyby nasze nie doleciały i właściwie komfort jaki nas opanował dał nam poczucie spokoju, które zawrzeć można by w zdaniu, co będzie to będzie dobrze. Na lotnisku nie czekał na nas umówiony taksówkarz z hotelu, ale to też nami nie wstrząsnęło zbytnio, i mimo, że było już dobrze po 3 w nocy wzięliśmy taksówkę i poprosiliśmy łamaną francuszczyzną, aby zawieziono nas do hotelu, który znaleźliśmy w Lonely, przewodniku bez którego się nie ruszamy na większe wyprawy. Nie chciałbym stosować kryptoreklamy, ale rzeczywiście bez niego ani rusz.
Hotel był czysty, nieduży, blisko wszędzie i kosztował 330 D na trzy osoby z prysznicem zaraz przy wejściu. Bardzo przyzwoicie jak na tę cenę. Sen przyszedł tan naturalnie, że ciężko sobie nawet przypomnieć kiedy.
Uważny czytelnik, choć zakładam, że słowotwórstwo, które udaje mi się wykonać podczas naszych wyjazdów skutecznie odstrasza najwytrwalszych, zauważy, że opisowi lądowania nie towarzyszy opis zapachu, jaki trafił na moje nozdrza zaraz po nabraniu pierwszego haustu. Powód jest prozaiczny – dwa dni przed wyjazdem napatoczyła się na moją ścieżkę infekcja bakteryjna która bardzo efektywnie wyłączyła jeden ze zmysłów, a mianowicie węch, poprzez notoryczną produkcję nieokreślonej ilości kataru. To wszystko zblokowało moje górne drogi oddechowe uniemożliwiając tym samym wwąchanie się w cokolwiek. Zakładam tylko, że do nozdrzy lądującego w Casablance podróżnika dociera ciepły, wilgotny wiatr, który niesie zapach, o jakim może uda mi się napisać jak odzyskam powonienie. Z katarem z resztą wiąże się jeszcze jedna dysfunkcja, która włącza mi się periodycznie – głuchnięcie. Zatoki mianowicie, które są tak szczelnie obłożone przez nieobliczalnie rozprodukowany katar podczas zmian ciśnienia w samolocie zachowywały się jak plastykowa butelka zanurzana na dużą głębokość w wodzie. Zmniejszające objętość kanały zatykały błonę uszną tak, że były momenty, kiedy na prawe ucho nie słyszałem w ogóle. Inni podróżni musieli na mnie patrzeć z pożałowaniem, kiedy z regularnością kapiącego kranu w kuchni, albo otwierałem paszczę wymuszając jak najszersze ziewnięcie, albo małym palcem prawej ręki wierciłem w uchu mając nadzieję, że może odetkam to z zewnątrz. Często wierciłem i ziewałem jednocześnie.  Po wylądowaniu dolegliwość ustawała
Poranek zaskoczył nas ciepłym słonecznym otwarciem i kiedy o godzinie 10:30 wyruszaliśmy spod hotelu na pierwsze spotkanie z miastem byliśmy zaskoczeni, że jest grudzień a my możemy spacerować w krótkim rękawku. W sumie to na to liczyliśmy, ale jakoś nie chcieliśmy sami wierzyć, że istnieją kraje, gdzie w grudniu nie trzeba się przeciskać przez zaspy śniegowe a sople nie wiszą na dachach jak nietoperze. Usiedliśmy sobie spokojnie na rogu dwóch niemałych ulic, zamówiliśmy śniadanie w postaci bułeczki, kawy i świeżo wyciskanego soku z pomarańczy i napawaliśmy się słońcem, które zmusiło nas do założenia okularów przeciwsłonecznych. Sielanka trwała by nadal, gdyby nie zakłócił nam jej człowiek, Marokańczyk z resztą, który na skrzyżowanie wjechał nowiusieńkim modelem Audi TT, czarnym, błyszczącym i widać, że nie mało towaru na taką brykę się udało naciągnąć. Człowiek ładnie ubrany, z zaczesem do tyły, kurtce skórzanej i zapewne firmowej, bo tacy ludzi wszystko mają firmowe, komóreczka przy uchu, biznesiki w trakcie, okulary od Ray Ban a koszula to może i nawet z Vistuli. Nie to, że mu zazdrościliśmy – bynajmniej. Sam fakt jego bycia w tym miejscu nie wywołał w nas żadnej reakcji, no może jedynie zauważyliśmy, że facet musi mieć na drugie Lans. Abdul LANS Muhamed wysiadł z samochodu, biedaczysko nie zamknął drzwi i kiedy sprzedawał akcję albo umawiał się na rozbieraną randkę, autobus regularnej linii miejskiej, prawdopodobnie z zazdrosnym kierowcą, umożliwił prześlicznemu Audi TT to co w tych samochodach nie jest w standardowej opcji a mianowicie zahaczając swoim bokiem o drzwi audicy otworzył ja na oścież tak że klamka na chwilę dotknęła przedniego migacza. Lans złapał się za głowę, ludzie się zbiegli, dało się słyszeć arabskie okrzyki (smutku ze strony Lansa i radości ze strony kierowcy autobusu miejskiego) a następnie rozpoczęła się kilkugodzinna dyskusja kto winien, kto nie winien, kto na serce paść powinien.
My, nauczeni doświadczeniem, zawinęliśmy się szybko, żeby nikt nas nie wziął za świadków wydarzenia i uciekliśmy w stronę starego miasta. Celem naszym była medina. Stara medina, bo w Casablance jest ich kilka.

Ta najstarsza pokazuje, jak miasto było małe przed najazdem kolonizatorów i jak nieznaczącą osadą była dzisiejsza metropolia. Zakupów nie robiliśmy, obejrzeliśmy tylko to co było nam dane zobaczyć po drodze i ponieważ spieszyło nam się do największej budowli w mieście – meczet Hassana II – przedreptaliśmy do niego, bo o 14:00 rozpoczynał się tam obchód budowli z przewodnikiem. Polecamy, bo i tak nie ma innego wyjścia, żeby wejść do tego meczetu (z resztą jednego z dwóch, do których mogą wejść niemuzułmanie). Budowla jest nowa (1993) wielka i droga (800 milionów dolarów, ale każde źródło podaje inne kwoty), budowano ją 6 lat i rzeczywiście jest imponująca. Minaret ma 200 metrów wysokości co zebrane w całość powoduje, że jest to 3 co do wielkości meczet na świecie (po Mekce i Medinie). Można by napisać książkę o tym, co tam się znajduje. Skończę na tym, że ma otwierany dach, który waży 1200 ton. Jest zrobiony z drzewa sandałowego.


Ten dzień zakończyliśmy spacerem po nabrzeżu a następnie po nowej medinie, z której wróciliśmy spacerem do hotelu. Jak na pierwszy dzień to było dużo. Nogi bolały, plecy trochę też. Ale emocje są jak zwykle duże. O zapachach i smakach donosić będziemy, kiedy odzyskam powonienie i cokolwiek wiarygodnego będę mógł wyprodukować. Inszallah.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz