piątek, 31 grudnia 2010

Droga do As-Sawira

To będzie drugi sylwester, który spędzimy w temperaturze powyżej zera (nie licząc pewnego wyjazdu w góry, kiedy dużo czasu spędziliśmy w saunie). Po dłuższej dyskusji zdecydowaliśmy się nie jechać do Agadiru, które to miasto gdyby znajdowało się w hiszpańskojęzycznym kraju nosiłoby nazwę Los Geriatros, a to z uwagi na wysoką zawartość turystycznej ludności przyjezdnej w wieku zawyżającym średnią marokańską. Nasz wybór padł na As-Sawira – miasto położone trochę bardziej na północ, ale jeszcze bardziej urocze bo mniejsze, mniej zapchane turystami i co najważniejsze – nad oceanem. 

To gwarantuje możliwość podłączenia się kulinarnie do strumienia świeżych krewetek oraz innego rodzaju morskich żyjątek, położenie się na plaży i wysmażenie swoich rubasznych kształtów oraz wyciszenie w rytmie szumu wody uderzającej o brzeg. Poranek nas nie zaskoczył i ukazał pełnię buzi w postaci ogrzewczo działającego słońca, temperatury w granicach 25 stopni i żadnej chmurki na niebie. Jeżeli rok ma być tak dobry jak jego pierwszy dzień (mając nadzieję, że 1. stycznia będzie tak samo śliczny jak 31. grudnia) to zapowiada się przepiękny, słoneczny, pozytywny rok. Wychodząc z hotelu widzieliśmy budzące się miasto, jak nałogowiec, który powraca z letargu po ciężkiej nocy i wie, że wieczorem znów uderzy w gaz, medina Marrakeszu otwierała oczy po wczorajszym wieczornym targu, po którym nie pozostał nawet mały ślad. Medina jednak wiedziała, że mimo bolącej głowy około godziny 17:00 znów zaaplikuje sobie zastrzyk z tłumu ludności, która przepłynie żyłami miasta i zatrzyma się na placu Djemaa el-Fna żeby popatrzeć na zaklinaczy węży, farbowanych berberysów i panie malujące henną na rękach. Taki codzienny rytuał, który z nieskończoną cyklicznością trwa i trwał będzie. Ranek jednak był jeszcze spokojny, powolny, stragany zniknęły a małe knajpki zaczęły serwować śniadania.
Taksówka zabrała nas na stację autobusową, za 30 Dh, co jednak musiało być ówcześnie wynegocjowane z 60, bo mimo zapuszczenia się higienicznego, cały czas wyglądaliśmy jak turyści, a wiadomo, że za bycie turystą płaci się frycowe. Pewnie i tak przepłaciliśmy, ale w pewnym momencie człowiek traci siłę do kłócenia się o cenę i chyba głównie na tym zarabiają ci, którzy świadczą wszelakie usługi w Maroko. Z resztą zasada ta obowiązuje także w innych krajach.
Autobus miał wyruszyć o 11:00, ale Marokańczycy wychodzą z założenia, że czas to pieniądz. Z tym, że należy ją rozumieć w następujący sposób – jak trochę poczekamy, to przyjdzie więcej ludzi i zarobimy więcej na jednym kursie. Dlatego po zajęciu miejsc w autokarze o godzinie 10:45 musieliśmy posiedzieć jeszcze godzinę, aż pojazd wypełnił się na tyle, że opłacało się odpalić silnik. Ich wrodzona i nieuświadomiona znajomość współczynnika ROI świadczy o uniwersalności i praktyczności tego terminu. Drobna różnica jest taka, że ludzie zachodu płacą dziesiątki tysięcy euro, żeby się tego nauczyć na MBA w Bostonie, a Marokańczycy zwyczajnie to wiedzą. Z życia. 
Każdy autobus ma swojego naganiacza. Z tym, że ci ludzie nie mają nic wspólnego z przyjemnymi Robertami Makłowiczami z targu. Żaden z nich nie krzyczy – Robert Kubica! – nie zaprasza gładko do pięknego autobusu. Już przy taksówce, zanim jeszcze się człowiek wtarabani z małego fiata palio woła – where you go? – i patrzy wzrokiem, który nie cierpi zwłoki. Albo zwłok, bo pewnie wieczorami pracuje jako płatny morderca.
- As-Sawira – odpowiadasz łapiąc swój plecak, który właśnie wypadł z bagażnika taksówki.
- We go. Now. Bus wait. – Odpowiada twój przewodnik na 5 minut i idzie w stronę terminalu autobusowego – go, go, bus go in five minutes.
Naciągacz wie, że się spieszysz, że nie wiesz gdzie jesteś i że jeszcze przez 10 minut będziesz zdezorientowany, bezwładny i gładko poddasz się jego zabiegom.
- 60 dirham ticket. Bus wait for you, I have tickets, original. – mówi i pokazuje pliczek kartoników, które owszem wyglądają jak bilety (kiedyś na bazarze w Bangkoku mogłem okazyjnie kupić legitymację CIA – też wyglądała na oryginalną). Jeżeli poddasz się temu wariactwu, zapłacisz 60 dirhamów zamiast 45. Dlatego należy spokojnie podziękować, udać nawet że nie rozumie się tego co do Ciebie mówi ów szakal wcielony i spokojnie podejść do kasy, zapytać się kogoś, kto wygląda na urzędnika gdzie można nabyć bilety do danego miasta i kupić po cenie takiej, jaka jest napisana w cenniku, jeżeli takowy istnieje.
W ten sposób staliśmy się posiadaczami przepustek do As-Sawiry, po 45 Dh na głowę, co i tak okazało się ceną nie finalną, bo do autobusu dosiadł się Arab, który twierdził, że musimy jeszcze zapłacić po 10Dh za osobę za bagaże, które kilka minut wcześniej umieścił w luku bagażowym. Był na tyle natrętny i wręcz miejscami agresywny, że zdecydowaliśmy się dać mu te 30 Dh, żeby nie okazało się, że my na miejsce dojedziemy, a nasze bagaże nie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz