poniedziałek, 27 grudnia 2010

Podróż i plecaki

Z domu wyjechaliśmy trochę rozkojarzeni, bo to jakoś tak wszystko strasznie szybko.  Święta, święta i już po, potem trochę pakowania i można było wyruszać. Jak zwykle ogłosiliśmy między sobą niepisany plebiscyt na najlżejszy plecak i o ile w poprzednich wyjazdach nie udawało mi się zejść poniżej 11 kg, tak tym razem mój bagaż główny ważył 9,6 kg. To w prawdzie  rekord, ale w tym miejscu muszę wspomnieć,  iż mój bagaż podręczny po raz pierwszy był cięższy od głównego. Wszystko to za sprawą nowego nabytku, jakim był wielofunkcyjny plecak fotograficzny, który rozmiarem przypomina mniejszy plecak turystyczny. Przyznam, jest pokaźnych rozmiarów, ale nareszcie będę mógł schować do niego cały sprzęt a dodatkowo komputer, przewodnik i parę jeszcze innych drobiazgów.
Kiedy moja szanowna małżonka dwojga nazwisk Beata zobaczyła go po raz pierwszy, z wrodzonym taktem powiedziała, że piękny to on jest a i owszem, ale żebym następnym razem zabierał ją na zakupy tego typu ekwipunku. Co jej solennie przyrzekłem. Jako prawdziwy mężczyzna nie mogę przecież przyznać się do faktu, że plecaczek, znaczy plecor mógłby być spokojnie 30% mniejszy, więc nie marudząc i tłumacząc samemu sobie, iż nie ma tego złego, spakowałem całe osprzętowanie i dołożywszy 2 książki dźwignąłem mój nabytek na plecy. Dobrze, że jest wyposażony w pas na biodrach, bo inaczej noszenie go po mieście jako bagażu podręcznego stanowiłoby test wysiłkowy dla ramion. Tak poza tym, przyłączam się do peanu mojej szanownej żony i twierdzę, że mój nowy plecak piękny jest.
Taksówka wiozła nas na przez opuszczone miasto, miasto które przejedzone Wigilią leżało w domach poza Warszawą głaszcząc się jeszcze jeden dzień więcej po brzuchu i uruchamiało naturalne procesy mające na celu przerobienie w energię to co udało mu się złowić do paszczy niczym wąż, który połyka swoją ofiarę w całości by potem leżeć przez długi czas napawając się radością powolnego trawienia delikwenta. Jak co roku gawiedź obiecywała sobie, że jeść zbyt wiele nie będzie, że ciasta, to może tylko trochę, że z dwunastu dań to po skrawku z każdego a potem już w niedzielę leczyła wątrobę, która otrzymała monstrualną dawkę niespodzianek do przeróbki. Dzięki zachłanności i spowodowanemu nią lenistwu poniedziałek rano na warszawskich drogach był niczym sobota w południe w mieście nie przekraczającym 100 000. Estymuję, że właśnie tylu zostało Warszawiaków, którzy nie wyjechali na Wigilię do domu i mimo wielkich wysiłków tłumu im się zrobić nie udało. Szybko załadowaliśmy się do samolotu i unieśliśmy się w słoneczną przestrzeń, która swoją jasnością i czystością mogła na przykład sugerować nam przyjemny, ciepły, spokojny wyjazd. Miejmy nadzieję, że właśnie taka była jej intencja.
Frankfurt jest lotniskiem wielkim. Jeżeli porównać lotnisko Szopena do pokrowczyka na mały kompaktowy aparat cyfrowy, to lotnisko nad Menem byłoby moją nową torbą.  Wydostanie się z niego jest wbrew pozorom jednak łatwe, pod samym lotniskiem jeździ kolejka, która łączy miasto z lotniskiem, przyznam, że to bardzo praktyczny rozwiązanie, i gdybym mógł zasugerować takie samo w Warszawie, chętnie przekażę moją wizję do biura nadzoru budowy nowego terminala w naszej stolicy, pokaże jak to mogłoby wyglądać, a potem zgarnę tantiemy za autorskie modyfikacje do projektu zagospodarowania przestrzeni.
Pociągiem przenieśliśmy się w przeszłość, a dokładniej do miasta Meinz, gdzie moja wcześniej wspomniana żona Zofia studiowała, więc dla niej oglądanie starych śmieci było jak wycieczka 5 lat wstecz, kiedy była jeszcze studentką SGH na wymianie w tym oddalonym o niecałą godzinę od Frankfurtu mieście. Miasto nie rozbija emocjonalnie przy pierwszym spojrzeniu, ale im dłużej się w nim przebywa tym bardziej czuje się ducha, który tak czaruje jego mieszkańców. Ładne galerie, smacznie gotujące restauracje, nieśpieszność, powolność i ład – pewnie jest takich miast tysiące, ale patrząc na nie w tym dniu odnajdywaliśmy (staram się empatyzować z moją żoną, stąd liczba mnoga) siebie sprzed lat, widzieliśmy miejsca, które były tam wtedy, kiedy życie było przygodą na obczyźnie i kiedy otaczające nas okoliczności były mocno studenckie, w miarę beztroskie i na pewno dużo bardziej śmieszne niż dzień dzisiejszy. Nostalgia za miejscem okazuje się być nostalgią za wspomnieniami z tego miejsca, a miastu Meinz trafiło się akurat, że to właśnie w nim wyniknęły Beti  te zdarzenia, które przywołane tego dnia tak ociepliły okalająca nas temperaturę. Więc uczelnia, więc akademik i pokój 176 wraz z kuchnią nieopodal, kuchnią, która spokojnie mogłaby ze swoją wysoką adhezyjnością wszelkich powierzchni służyć za element wyhamowujący lądujące F16 na amerykańskich lotniskowcach. Szczególnie, że akademik ten służył onegdaj właśnie armii Sajednionyjch Sztatów na terenach należących do Bundes Republik Deutschland. Widzieliśmy gdzie Beti się uczyła do egzaminów, gdzie pracowała w firmie, która produkuje „Das Auto” i w ogóle wszystko to, co mała Beatka miała przed oczami parę ładnych lat temu. To ciekawe jak bardzo nieobiektywni potrafimy być w stosunku do miejsc, z którymi łączą nas emocje. Ale to dobrze, bo to znaczy, że cały czas jest w nas pierwiastek dziecka, bez którego zachwyt byłby pustą emocją, jaką można udawać przed innymi, ale którą sami siebie nie potrafimy oszukiwać.
Spotkaliśmy też niepoprawnie pozytywnego człowieka o kolorze skóry w odcieniu deserowej Alpen Gold, który powiedział, pomiędzy potokiem innych szczerych słów, że każda wyprawa, a szczególnie do Afryki, skąd sam pochodził, powinna po powrocie coś w nas zmienić. Powinna spowodować, że po zawitaniu do domu już po wszystkim powinniśmy stwierdzić, że coś się zmieniło, że otoczenie nie jest takie samo, że zmieniło nam się postrzeganie tego co na co dzień. De facto my jesteśmy inni. Jeżeli tak nie jest, to znaczy, że coś jest nie tak. Nie powiedział co, ale może nie taka była jego rola. Może spotkaliśmy go na środku opuszczonego korytarza poamerykańskiego akademika, żeby uświadomił nam to, co od zawsze wiedzieliśmy. Wiedzieliśmy o czym mówi, bo na szczęście do tej pory po każdym przyjeździe z którejkolwiek z podróży odczuwaliśmy nieświadomie to, co on nazwał bezbłędnie swoją łamaną i zabarwioną afrykanerskim zaśpiewem angielszczyźnie. Mamy nadzieję, że teraz już świadomi tego faktu, wrócimy za dwa tygodnie do domu inni i choć trochę zadziwieni. Jak dzieci.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz