czwartek, 30 grudnia 2010

Jest zima, to musi być zimno.


Oczy otworzyliśmy o 7:00, ale chęć spania, a może bardziej niechęć wstania (gdyż są to rzeczy nierówno znaczne – pierwsze jest zmęczeniem, a drugie czystym lenistwem) spowodowała, że przeciągnęliśmy stan bycia w pozycji horyzontalnej o jeszcze 2 godziny.

Zaparowane szyby świadczyły o tym, że w nocy zrobiło się chłodniej, ale pogoda o poranku nie pozostawiała wątpliwości, że będzie to piękny dzień. Maroko chyba źle wyliczyło nasz przyjazd, bo jeżeli miało nas powitać właśnie takim pięknym, jasnym i słonecznym dniem, to powinno było zrobić to o dobę wcześniej. Zachęceniu otwierającą się perspektywą wymaszerowaliśmy gęsiego z hotelu i udaliśmy się w stronę taksówki.

Chcieliśmy złapać tzw petit taxi ale okazało się, że to nie łatwe około godziny 10:00, więc zmuszeni sytuacją wpakowaliśmy się do grand taxi które różni się od poprzedniego nie tylko tym, że jest duże, ale także tym, ze zabiera dużo więcej osób. I nie jest to przyrost liniowy. W naszej taksówce jechało 7 osób wraz z kierowcą. Ja usadowiłem się z przodu, myśląc, że będę miał luźniej, ale po chwili dosiadł się do mnie na przednie siedzenie przemiły Marokańczyk i z uśmiechem na ustach przywitał się wciskając mnie w podramiennik kierowcy, aby zrobił miejsce na zamykające się właśnie drzwi. Poczułem na udzie dźwignię zmiany biegów i bicie serca przyklejonego do mnie tubylca. Jeżdżenie taxi collectif ma też dobre strony – z musu zawiera się krótkotrwałe znajomości mające na celu uprzyjemnienie podróży w tak sardyńskich warunkach. Dziewczyny z tyłu zagadały do dwóch mężczyzn, którzy mimo rozmiarów dosiedli się na kanapę mercedesa tzw. beczki a ponieważ nie umieli rozmawiać po angielsku, a dziewczyny niezgrabnie czują się w języku Balzaca, jeden z panów, aby przełamać pewną krępację podarował im po malutkiej foremce do wycinania ciasteczek np. z piernika.
Pociąg do Marrakeszu jechał 3 godziny, a temperatura wewnątrz była taka, jakiej oczekują Marokańczycy w normalnych letnich warunkach w klimatyzowanym pociągu, czyli około 25 stopni. Nie zrozumiałą logikę zaakceptowaliśmy zaraz po tym, jak nie udało nam się otworzyć żadnego okna, z resztą fakt ten przyjęty został z radością przez kilka osób ubranych w grubsze sweterki i kurtki skórzane. Niektórzy nawet w szalikach. Co robić. Jest zima, to musi być zimno.    
-Stacja Marrakesz główny, podróżnych prosimy o sprawdzenie, czy w pociągu nie pozostał bagaż podręczny – mógł spokojnie poinformować maszynista kiedy dotarliśmy do stacji docelowej – mógłby, ale popełnił inną formę stylistyczną, której treści nie mogliśmy zrozumieć, gdyż była po arabsku.
Dworzec robi wrażenie, bo jest nowy, nowoczesny i czysty. Wartość zupełnie przez nas nieoczekiwana, ale może w ogóle tak mało wiemy o Maroko, że większość rzeczy, które przewyższają standard, do jakiego przywykliśmy jest dla nas zaskoczeniem. Ta presuponacja świadczy o naszym podświadomym poczuciu wyższości i jest z goła zła. Dlatego, im głębiej się zanurzamy w kraj tym bardziej przekonujemy się, że to myślenie i uogólnianie Afryki jest bardzo krzywdzące. To tak jakby powiedzieć, na przykładzie Niemiec, że w Europie są świetne, darmowe autostrady (a potem pojechać do Strykowa adwójką) albo, że tak jak Włosi, wszyscy Europejczycy jedzą tylko pizzę i pastę. Marrakesz jest oczywiście arabski, jest w nim dużo szumu i zamieszania, ale są elementy, które wyprzedzają nasze wyobrażenia. Tak jak wspomniany dworzec. Szkło i aluminium, marmur na podłogach, wyświetlacze na LED’ach, piękne okienka biletowe i kulturalna obsługa pasażera w punkcie informacyjnym. Gdyby tak wysłać personel Dworca Centralnego w W-wie na miesięczną praktykę, potem tylko zburzyć tę hydrę i postawić coś przyzwoitego i wyrobić się z tym do 2012, było by pięknie i szykownie. A tak to mamy face lifting budynku i wielki napis Wesołych Świąt na froncie. I tyle.

Dotarcie z dworca do Mediny było łatwe – wybraliśmy tym razem autobus linii miejskiej 61. Po 3,5 dirhama na jamochłon nie zniszczyło naszego budżetu, a przez chwilę dało poczucie bycia w nurcie prawdziwego Marrakeszowego dnia powszedniego. Panie patrzyły się na nas z uśmiechem spod swoich czarnych chustek na twarzach, panowie grzecznie przepuszczali w głąb autobusu i mieliśmy wrażenie, że jesteśmy cudzoziemcami, ale jakoś tak dziwnie wśród swoich. Marokańczycy, a zwłaszcza, ci którzy nie chcą na innych zarobić, są niezmiernie mili i uśmiechnięci. I uprzejmi. Dla swoich kobiet, ale także dla osób nieznajomych, którym mogą bezinteresownie pomóc. Dokładnie jak jeden z pasażerów, który powiedział nam gdzie wysiąść, pokazał drogę i życzył wszystkiego dobrego. Poszliśmy więc w stronę Souk, czyli głównego targu w medinie i po kilku próbach znaleźliśmy mały hotelik po 60D za osobę, a następnie wyruszyliśmy na miasto.

Każdy kto był w Marrakeszu wie, że Djemaa el-Fna, na którym rozkłada swoje stragany ponad 250 restauratorów, rozpoczyna swoją działalność po 17:00, kiedy słońce powoli chyli się ku zachodowi, kiedy z daleka góry Atlas kładą swój monumentalny cień na tętniące życiem miasto a wszelakiej maści grajkowie, zaklinacze węży, połykacze ognia, złodzieje i assasyni spod ciemnej gwiazdy schodzą się do centralnej części placu, żeby jeszcze raz przejść przez wieczór w doborowym towarzystwie. Dym unoszący się nad placem tworzy zasłonę, która nie powstydziła by się gęstości słynnej sztucznej rosyjskiej mgły, zapachy przepływają z garnków do nozdrz i wabią chętnych kulinarnych wycieczek. Najczęściej używanym słowem po polsku jest „Cześć”, „ Jak się masz” oraz „Robert Makłowicz”. Skąd Ci biedni Marokańczycy znają Pana Roberta? Nie widziałem, żeby kręcił jakiś program w okolicach, ale skoro tak było, to pozostawił po sobie nie tylko obierki i opakowania po ingrediencjach ale także szeroką rozpoznawalność wśród miejscowej ludności, która chce zaciągnąć Polaka do swojej kuchni.





Targ bulgocze i unosi się w rytm gotowanych potraw. Są to oczywiście i nieodzownie Tajin z wszelakich składników (tą potrawą zajmę się w dalszej części bardziej szczegółowo), zupa rybna albo coś na kształt naszej pomidorowej, tylko dodatkowo do makaronu dorzucona jest ciecierzyca, kuskus z różnorakiego  rodzaju warzywami i obowiązkowo miętowa herbata z kilogramem cukru. Cała ten kompleks restauracyjny, którego mobilności zazdrościłby pewnie sam Drzymała rozkładany jest w około godzinkę, tworzy małe miasteczko a następnie zwijany jest po 12:00 w nocy, żeby dnia następnego ceremoniał powtórzyć. Ileż bezrobotnych więcej byłoby w Maroko, gdyby te stragany postawić na stałe? A tak, każdy ma swoje zajęcie i miejsce. Jest sekcja soków owocowych, świeżo wyciskanych i po 4DH, jest sekcja czyścibutów, jest sekcja orzechowców i daktylowców, a w samym środku znajdują się ci, którzy pichcą coś na ogniu.






Ogólnie jest tam tanio, dobrze, smacznie, szybko i śmiesznie. Po zadowoleniu się Tajinem w restauracji i wypełnieniu brzuchów przed otwarciem tego raju dla smakoszy, przeszliśmy przez targ kulinarny zawiedzeni brakiem odpowiedniej ilości miejsca w kiszkach, poczym podjęliśmy decyzję, że dnia następnego do 17:00 głodujemy, żeby po zmroku dać upust naszej frywolności konsumpcyjnej i napełnić trzewia wszystkim co się da, ale właśnie nie skądinąd tylko potrawami z tych namiotów, które o godzinie 0 zaczęły powoli zwijać swoje podwoje i szykować się na spoczynek, który drastycznie zostanie przerwany z minaretu dochodzącym krzykiem, przecinającym chłodny poranek słowami „Allah Akbar…”. Chłodny, bo to w końcu zima. A w zimę musi być zimno.

2 komentarze:

  1. No cóż... Chciałoby się takiej "zimy" w naszym rodzimym zakątku świata!
    Tymczasem za oknem wiatr, przekraczający granice przyzwoitości i drżący z zimna termometr!
    Ale, jak wspomniałeś...jest zima a w zimę musi być zimno:-)
    Ściskawki noworoczne i te takie zwyczajnie serdeczne:-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Yoł ziął, ale uczta Baltazara przy czytaniu, miła to lektura na późne ,zimowe wieczory
    ziomale ula&to(maniek)&alexis

    OdpowiedzUsuń